Литмир - Электронная Библиотека

Przed jednym ze słupów ogłoszeniowych zatrzymał się siwy, świeżo ogolony i starannie ubrany elegancki mężczyzna, którego szyja i twarz aż poczerwieniały ze zdenerwowania. Kapelusz zsunął mu się z czoła na tył głowy, na co by sobie z pewnością w normalnej sytuacji nigdy nie pozwolił. Czytał, kręcił z niedowierzaniem głową, czytał dalej, coraz głębiej wciskając na nos okulary. Niektóre słowa powtarzał głośno, z oburzeniem:

– Napadli… bez ostrzeżenia…

Rozejrzał się w kierunku otaczających go ludzi, ciekaw ich reakcji, uniósł rękę, aby poprawić okulary i wykrzyknął:

– To przecież nieprzyzwoite!

Chwilą później, już idąc, ciągle jeszcze nie mogąc się uspokoić, mamrotał pod nosem, wzruszając ramionami:

– Nie. Tak się nie robi…

Pokonanie drogi do Radia, mimo że mieszkałem bardzo blisko, okazało się niełatwym zadaniem i zajęło mi dwukrotnie więcej czasu niż zazwyczaj. Byłem już mniej więcej w połowie drogi, gdy z wiszących na ulicznych latarniach i nad wejściami do sklepów, a także wystawionych z okien domów głośników radiowych rozległ się dźwięk alarmu. Następnie dał się słyszeć głos spikera: „Alarm dla miasta Warszawy! Uwaga, uwaga, nadchodzi…”, po czym następowała seria cyfr oraz liter wojskowego szyfru, który brzmiał w uszach cywilnej ludności jak tajemnicze zaklęcie. Czyżby cyfry określały liczbę nadlatujących samolotów? A litery być może miejsca, na które miałyby wkrótce spaść bomby? Może znajdowało się wśród nich to, gdzie właśnie stoimy?

Ulica szybko opustoszała. Kobiety śpieszyły wystraszone w kierunku piwnic. Mężczyźni, nie chcąc się w nich schronić, stali w bramach domów i przeklinali Niemców, demonstrując swą odwagę, a także złość na rząd, który nieudolnie i zbyt późno przeprowadził powszechną mobilizację. Na pustych, jakby wymarłych ulicach słyszało się kłótnie członków obrony przeciwlotniczej z nieposłusznymi, którzy z tylko im wiadomych powodów wyłaniali się z bram domów i próbowali przemykać wzdłuż murów. Chwilę później znów wybuchały bomby, ale i tym razem niezbyt blisko.

Do budynku Radia udało mi się dotrzeć w momencie, gdy ogłaszano trzeci z kolei alarm. Nikt nie miał tu jednak głowy schodzić za każdym razem do schronu przeciwlotniczego.

Program radiowy znajdował się w stanie rozsypki, a gdy w największym pośpiechu udawało się go już jakoś sklecić, był znów przerywany, gdy tylko nadchodziły nowe i ważne wiadomości z frontu lub informacje polityczne, które bezzwłocznie nadawano, ilustrując je marszami wojskowymi bądź też Hymnem Narodowym. W korytarzach biur panował chaos. Wśród ludzi dawało się odczuć ogarniający ich bojowy nastrój. Jeden z urzędników, powołany do wojska, przyszedł, by pożegnać się z kolegami, a jednocześnie zaprezentować swój nowy mundur. Wyobrażał sobie prawdopodobnie, że wszyscy go otoczą i dojdzie do wzruszającej sceny pożegnania. Musiał jednak przeżyć rozczarowanie: nikt nie miał tu czasu zwrócić na niego uwagi. Stał tak i próbował zatrzymywać przechodzących kolegów, aby swój program rozstania z „cywilem”, o którym mógłby później opowiadać wnukom, móc przeprowadzić przynajmniej w części. Nie podejrzewał przy tym, że dwa tygodnie później nikt też nie będzie miał czasu, aby uhonorować go obecnością na jego pogrzebie.

Przed studiem radiowym chwycił mnie za rękaw stary, zasłużony pianista radiowy, profesor Ursztein. Od lat odmierzał czas akompaniamentami, tak jak każdy inny człowiek mierzy dniami i godzinami. Gdy profesor próbował gdziekolwiek powrócić w swych wspomnieniach, zaczynał zawsze od słów: Grałem wówczas… – i gdy udawało mu się w ten sposób zlokalizować miejsce tego akompaniamentu w czasie, jak kamień milowy na brzegu drogi, pozwalał swej pamięci zataczać coraz szersze kręgi, by uchwycić inne jeszcze wspomnienia, już mniej istotne i bardziej odległe.

Teraz stał przed studiem, ogłuszony i zdezorientowany: jak będzie wyglądała ta wojna, pozbawiona akompaniamentu?

– Nikt nie mógł mi powiedzieć – zaczął się bezsilnie skarżyć – czy będę dziś pracował…

Po południu okazało się, że będziemy pracować, każdy przy swoim fortepianie. Audycje muzyczne, mimo że w innym porządku, niż zaplanowano, miały się jednak odbyć.

Tymczasem zbliżała się pora śniadania i niektórzy z kolegów poczuli głód. Opuściliśmy więc Radio, aby zjeść coś w pobliskiej restauracji.

Miasto wyglądało tak, jakby się nic nie wydarzyło. Na głównych ulicach panował ożywiony ruch. Sklepy były otwarte, a ponieważ Prezydent nawoływał, aby nie gromadzić zapasów, bo są jego zdaniem zbyteczne, nikt nie ustawiał się w kolejkach. Uliczni sprzedawcy z dużym powodzeniem sprzedawali papierową zabawkę przedstawiającą świnią, która po rozwinięciu złożonej w przemyślny sposób kartki przemieniała się w podobizną Hitlera.

Z trudem udało nam się zdobyć stolik w restauracji. Wielu potraw, które zawsze można było zamówić, zabrakło. Pozostałe znacznie zdrożały. Spekulanci podjęli już najwyraźniej swoją działalność. Rozmowy koncentrowały się głównie na zapowiadanym wkrótce przystąpieniu do wojny Francji i Anglii. Z wyjątkiem paru niepoprawnych pesymistów wszyscy byli zdania, że zdarzy się to już w ciągu najbliższych godzin bądź też minut. Niektórzy nawet uważali, że wojnę wypowiedzą Niemcom także Amerykanie. Przytaczane przy tym argumenty opierały się na doświadczeniu zdobytym w poprzedniej wojnie i brzmiały tak, jakby została ona wówczas stoczona tylko po to, żeby było wiadomo, jak należy walczyć teraz. Francja i Anglia przyłączyły się do wojny dopiero 3 września.

Tego dnia, mimo że zegar wskazywał już godzinę jedenastą, znajdowałem się ciągle jeszcze w domu. Radio pozostawialiśmy włączone przez cały czas, nie chcąc uronić żadnej z najświeższych wiadomości. Jednakże komunikaty z frontu nie spełniały naszych oczekiwań. Wprawdzie nasza kawaleria wkroczyła do Prus Wschodnich, a nasze samoloty bombardowały niemieckie pozycje wojskowe, jednak polskie wojsko musiało ciągle wycofywać się z zajętych już terenów w związku z militarną przewagą wroga. Jakże to było możliwe, skoro Niemcy mieli samoloty i czołgi z tektury oraz syntetyczną benzynę, która ponoć nie nadawała się nawet do tego, by napełniać nią zapalniczki -jak głosiła nasza propaganda wojskowa. Wiele niemieckich samolotów zestrzelono już nad Warszawą i naoczni świadkowie mieli opowiadać, że widzieli zwłoki wrogich lotników w ubraniach i butach z papieru. Jak mogła tak mizerna zgraja zmusić nas do odwrotu? Nikt nie mógł tego zrozumieć.

Matka krzątała się po pokoju, ojciec ćwiczył na skrzypcach, ja zaś czytałem coś, siedząc w fotelu, gdy przerwano jakiś nic nieznaczący program i spiker zapowiedział podniosłym głosem wiadomość najwyższej wagi. Zbliżyliśmy się wraz z ojcem do odbiornika, podczas gdy matka wybiegła z pokoju, by przywołać moje dwie siostry i brata. Z głośnika rozległy się dźwięki marsza wojskowego, po czym powtórzono zapowiedź i znów kazano nam słuchać marszów, by po chwili ponownie zapowiedzieć mającą wkrótce nadejść ważną wiadomość. Napięcie nerwowe było już wręcz nie do zniesienia, gdy rozbrzmiał polski Hymn Narodowy, a bezpośrednio po nim angielski. Następnie dowiedzieliśmy się, że nie jesteśmy już osamotnieni w walce z wrogiem, że mamy silnego sprzymierzeńca i że teraz z pewnością wojnę wygramy, nawet jeśli jej przebieg miałby być zmienny czy przejściowo dla nas niekorzystny.

Trudno opisać wzruszenie, które nas wówczas ogarnęło. Matce stanęły w oczach łzy, ojciec po prostu szlochał, a Henryk, mój brat, korzystał z sytuacji, by wymachiwać mi przed nosem w zwycięskim geście ręką i w podnieceniu wykrzykiwać:

– Widzisz? Przecież mówiłem!

Regina była jednak zdania, że w takiej chwili nie wypadało się kłócić. Stanęła między nami i rzekła spokojnie:

Przestańcie! Każdy wiedział, że tak będzie… A po chwili dodała:

Przecież wynikało to z międzynarodowych traktatów. Regina była adwokatką, a zatem autorytetem w podobnych kwestiach. Nie było tu żadnej dyskusji.

Halina zajęła się radiem, próbując znaleźć rozgłośnię londyńską: postanowiła zasięgnąć informacji bezpośrednio u źródła.

2
{"b":"100678","o":1}