Литмир - Электронная Библиотека

Teraz trzeba będzie przystąpić jak najenergiczniej i w największym pośpiechu do działania. Przy następnym wysiedleniu, które z pewnością nastąpi już wkrótce, mogę też się znaleźć wśród wywiezionych. Przez „Majorka” porozumiałem się z przyjaciółmi – parą młodych artystów. On, Andrzej Bogucki, był aktorem, ona zaś piosenkarką występującą pod panieńskim nazwiskiem: Janina Godlewska. Pewnego dnia „Majorek” powiadomił mnie, że przyjdą dziś o szóstej wieczorem. Wykorzystałem moment, gdy „aryjscy” robotnicy udawali się do domu, i wydostałem się niepostrzeżenie przed bramą. Przyszli oboje. Prawie nie rozmawialiśmy. Wręczyłem im kompozycje, wieczne pióro i zegarek-wszystko, co chciałem ze sobą zabrać, a co już wcześniej przyniosłem z getta i ukryłem w magazynie. Umówiliśmy się, że Bogucki przyjdzie, by mnie zabrać, w sobotą o piątej. W budynku miała się wtedy odbyć inspekcja jednego z generałów SS. Liczyłem na to, że w związanym z tym zamieszaniu uda mi się łatwiej uciec. Tymczasem atmosfera panująca w getcie stawała się coraz bardziej nerwowa, pełna niepokoju i wyczekiwania. Komendant policji żydowskiej – pułkownik Szeryński – popełnił samobójstwo. Najwyraźniej musiał otrzymać bezwzględnie złe wiadomości, skoro nawet on, człowiek bardzo związany z Niemcami i najbardziej im potrzebny – a zatem w każdym przypadku wywieziony ostatni – nie widział dla siebie innego wyjścia niż śmierć. Codziennie obcy Żydzi pojawiali się wśród nas, robotników, by – będąc poza murami – rzucać się do ucieczki. Nie wszystkim się to udawało. Po stronie „aryjskiej” czekali na uciekinierów „szmalcownicy” – płatni agenci oraz lubujący się w tym zajęciu ochotnicy, którzy później w jednej z bocznych ulic napadali na upatrzonego Żyda i zmuszali go do oddania im pieniędzy i biżuterii, które miał przy sobie. Najczęściej wydawali potem tak okradzionego w ręce Niemców.

Tej soboty byłem już od rana śmiertelnie zdenerwowany. Czy wszystko się uda? Każdy nieostrożny krok mógł oznaczać natychmiastową śmierć. Po południu zjawił się rzeczywiście generał na inspekcję. Zaabsorbowani tym SS-mani nie zwracali na nas chwilowo uwagi. Około piątej kończyli pracę „aryjscy” robotnicy. Ubrałem się w płaszcz, po raz pierwszy od trzech lat zdjąłem opaskę z jasnoniebieską gwiazdą i przecisnąłem się wśród nich przez bramę.

Przy rogu Wiśniowej stał Bogucki. Wszystko więc dotychczas szło gładko. Gdy mnie zauważył, ruszył szybko przed siebie. Szedłem parę kroków za nim, z wysoko postawionym kołnierzem, próbując nie stracić go z oczu w panujących ciemnościach. Ulice były opustoszałe, z rzadka tylko oświetlone latarniami, zgodnie z zarządzeniem obowiązującym od początku wojny. Musiałem jedynie uważać, by nie natrafić w promieniach światła rzucanych przez latarnie na jakiegoś Niemca, który mógłby dojrzeć moją twarz. Szliśmy szybkim krokiem, wybraliśmy najkrótszą drogę, a mimo to miałem wrażenie, że jest nieskończenie długa. Wreszcie osiągnęliśmy nasz cel – dom przy ulicy Nowakowskiego 10, gdzie miałem się ukryć na piątym piętrze w malarskim atelier, znajdującym się wówczas w dyspozycji jednego z przywódców muzycznej konspiracji – kompozytora Piotra Perkowskiego. Przeskakując po trzy stopnie, wbiegliśmy na górę. W atelier czekała na nas zdenerwowana i martwiąca się Godlewska. Odetchnęła z ulgą, gdy nas ujrzała.

– No, wreszcie jesteście!

Klasnęła w dłonie z radości i zwróciła się do mnie:

– Dopiero gdy Andrzej był już w drodze po ciebie, uświadomiłam sobie, że dziś jest 13 lutego, a przecież trzynastka przynosi pecha…

13 Kłótnie za ścianą

Atelier, w którym się teraz znajdowałem i miałem jakiś czas pozostać, było dość dużym pomieszczeniem – rodzajem sali z przeszklonym sufitem. Po obu stronach miała ona maleńkie sypialnie bez okien, odgrodzone drzwiami. Boguccy przygotowali dla mnie łóżko polowe. Po koszarowych pryczach, na których do tej pory spałem, wydawało mi się ono niebywale wygodne. Byłem szczęśliwy, już przez sam fakt, że nie spotykałem Niemców, nie słuchałem ich wrzasku i nie musiałem się obawiać, że w każdej chwili będę bity albo nawet zabity przez jakiegoś SS-mana. Próbowałem nie myśleć w tych dniach, co mnie jeszcze czeka, nim skończy się ta wojna, i czy w ogóle jej końca dożyją. Sił dodała mi wiadomość, którą przyniosła pewnego dnia Bogucka, a mianowicie, że wojska sowieckie na powrót zdobyły Charków. Ale co będzie ze mną? Musiałem się liczyć z tym, że mój pobyt w atelier nie będzie trwał zbyt długo. Perkowski musiał znaleźć w najbliższych dniach lokatora, już choćby z tego powodu, że Niemcy zapowiedzieli przeprowadzenie spisu ludności, podczas którego policja miała przeszukiwać mieszkania i sprawdzać, czy ich lokatorzy byli właściwie zameldowani i uprawnieni do zamieszkania. Prawie każdego dnia zjawiali się nowi kandydaci na lokatorów, aby obejrzeć pomieszczenie. Musiałem znikać wtedy w jednej z sypialń i drzwi zamykać od środka.

Po dwóch tygodniach Bogucki porozumiał się z byłym dyrektorem muzycznym Polskiego Radia, Rudnickim – moim szefem z okresu przedwojennego – który pojawił się pewnego wieczoru w towarzystwie inżyniera Gębczyńskiego. Miałem przeprowadzić się do oficyny tego samego domu, do mieszkania państwa Gębczyńskich. Tego samego wieczoru miałem dotknąć klawiatury pierwszy raz od siedmiu miesięcy. Siedmiu miesięcy, podczas których straciłem wszystkich moich ukochanych, przeżyłem likwidacje, getta i rozbierałem jego mury, później zaś dźwigałem wapno i cegły. Długo opierałem się namowom pani Gębczyńskiej, aż w końcu uległem. Zesztywniałe palce poruszały się opornie po klawiszach, a dźwięk drażnił jak coś obcego, trudnego do zniesienia.

Tamtego wieczoru zdarzyła się jeszcze jedna sensacja. Do Gębczyńskiego zadzwonił jeden z jego zwykle dobrze poinformowanych przyjaciół, że następnego dnia należy się spodziewać łapanek w całym mieście. Wszyscy byliśmy strasznie zaniepokojeni. Ale, jak to się często w tamtych czasach zdarzało, był to fałszywy alarm. Następnego dnia przyszedł nasz dawny kolega z Radia, który później stał się moim bliskim przyjacielem – dyrygent Czesław Lewicki. Zgodził się, bym mieszkał w jego kawalerce, którą dysponował, a której nie używał, przy ulicy Puławskiej 83.

Była godzina siódma wieczorem, sobota, 27 lutego, gdy opuściliśmy mieszkanie państwa Gębczyńskich. Na szczęście panowała zupełna ciemność. Na placu Unii złapaliśmy rikszę, dostaliśmy się bez przeszkód na Puławską i udało nam się wbiec, nie spotykając nikogo na klatce schodowej, na czwarte piętro. Mieszkanie okazało się komfortową, elegancko urządzoną garsonierą, nie za dużą, z wnęką, w której znajdowało się wejście do toalety. Po przeciwnej stronie wnęki mieściła się wielka szafa w ścianie, a obok niej kuchenka gazowa. W pokoju stała duża kanapa, szafa na ubrania, mała półka z książkami, stoliczek i wygodne krzesła. Mała biblioteczka bogata była w nuty i partytury; znalazłem w niej także kilka książek naukowych. Czułem się jak w raju. Pierwszej nocy spałem niedługo, gdyż chciałem nacieszyć się przyjemnością leżenia na prawdziwej kanapie o doskonałych sprężynach.

Następnego dnia przyszedł Lewicki ze swoją znajomą, panią Malczewską, i przyniósł mi moje rzeczy. Przy tej okazji omówiliśmy sprawę mego wyżywienia i tego, jak mam się zachowywać podczas spisu ludności mającego się odbyć następnego dnia. Miałem cały dzień spędzić w toalecie, zamknięty od środka na klucz, podobnie jak niegdyś w alkowie malarskiej pracowni. Przypuszczaliśmy, że nawet gdyby policjanci w czasie spisu włamali się do mieszkania, z pewnością nie zauważą małych drzwi, za którymi będę schowany. W najgorszym razie będą je uważali za zamknięte drzwi ściennej szafy.

Trzymałem się dokładnie naszego planu strategicznego. Obładowany książkami udałem się już z samego rana w to niezbyt wygodne w razie dłuższego pobytu miejsce i siedziałem tam cierpliwie aż do wieczoru, przy czym już od południa marzyłem tylko o jednym: by móc rozprostować nogi. Cała akcja okazała się zbyteczna: nikt nie przyszedł, poza Lewickim, który zajrzał gdzieś pod wieczór, ciekawy i zaniepokojony, co się ze mną dzieje. Przyniósł wódkę, kiełbasę, chleb i masło. Jedliśmy jak książęta. Spis ludności zamierzano przeprowadzić, aby Niemcy mogli wykryć za jednym zamachem wszystkich Żydów ukrywających się w Warszawie. Mnie nie znaleźli i nabrałem nowej nadziei. Mieszkający daleko Lewicki umówił się ze mną, że będzie mnie odwiedzać dwa razy w tygodniu, by dostarczać mi żywność.

25
{"b":"100678","o":1}