Musiałem sobie czymś wypełnić czas pomiędzy tak tęsknie wyczekiwanymi wizytami. Wiele czytałem i uczyłem się przygotowywać najsmaczniejsze potrawy, postępując według kucharskich rad doktorowej Malczewskiej. Musiałem wszystko robić bezgłośnie, poruszać się na palcach, w zwolnionym tempie, by broń Boże o nic nie uderzyć ręką lub nogą. Ściany były cienkie i każdy nieostrożny ruch mógł zdradzić moją obecność przed sąsiadami. Słyszałem aż nadto dokładnie, co się u nich działo, szczególnie w mieszkaniu z lewej strony. Sądząc po głosach, mieszkała tam młoda para, która swoją wieczorną gadaninę zaczynała od pieszczotliwego „pieseczku” i „koteczku”. Po upływie kwadransa panująca między nimi harmonia zaczynała się mącić, głosy zaczynały być podniesione, a epitety obejmowały całą skalę zwierząt, począwszy od domowych, a na bydle hodowlanym skończywszy. Potem następował prawdopodobnie akt ugody. Głosy cichły na dłuższy czas, w końcu dołączał się do tego trzeci głos – fortepianu, w który młoda żona uderzała fałszywie, ale z uczuciem. Jednak to brzdąkanie nie trwało zwykle zbyt długo. Dźwięk się urywał i podenerwowany głos kobiecy podejmował kłótnię od nowa: – Nie będę dalej grać! Zawsze się odwracasz, gdy gram… I znów ciągnęła się seria zwierzęca.
Gdy się temu przysłuchiwałem, myślałem sobie, nierzadko z rozrzewnieniem, jak wiele bym dał i jak byłbym szczęśliwy, gdybym miał tu pianino, choćby tak rozstrojone jak to, które za ścianą prowadziło do takich kłótni.
Mijały dni. Dwa razy w tygodniu regularnie odwiedzała mnie pani Malczewska na zmianę z Lewickim, przynosząc żywność, a także wiadomości na temat ostatnich wydarzeń politycznych. Nie były one pocieszające: niestety wojska sowieckie wycofały się z Charkowa. Alianci wycofali się z Afryki. Zmuszony do bezczynności, spędzając większość dni na rozmyślaniu, coraz to powracając we wspomnieniach do strasznych przeżyć, do zamordowanych rodziców i rodzeństwa, wpadałem w coraz większe zwątpienie i załamanie. Gdy patrzyłem z okna na nie zmieniający się ruch uliczny i wciąż jednakowo spokojnie poruszających się Niemców, zaczynałem wierzyć, że wszystko może tak już pozostać na zawsze. A co stanie się wtedy ze mną? Po latach bezsensownego cierpienia pewnego dnia zostanę odkryty i zamordowany. W najlepszym przypadku będę mógł popełnić samobójstwo, by nie wpaść w ręce Niemców.
Mój nastrój zaczął się poprawiać, gdy zaczęła się wielka, wieńczona jednym sukcesem za drugim, ofensywa aliantów w Afryce. Był gorący, majowy dzień. Właśnie gotowałem zupę na obiad, gdy zjawił się niespodzianie Lewicki. Nie mógł oddychać po tym, jak wbiegł na czwarte piętro, i sapał jeszcze przez dobrą chwilę, zanim wydobył z siebie nowinę, z którą tu przybył: niemiecko-włoski opór w Afryce załamał się całkowicie.
Gdyby to wszystko zaczęło się wcześniej! Gdyby oddziały alianckie zwyciężyły teraz w Europie, a nie w Afryce, może bym się ucieszył. Może też wtedy powstanie zorganizowane przez małą resztkę Żydów w Getcie Warszawskim miałoby przynajmniej malutką szansę na sukces. Wraz z coraz lepszymi wiadomościami przynoszonymi przez Lewickiego napływały coraz straszniejsze szczegóły o przebiegu tragicznej walki moich współbraci, tej garstki, która postanowiła przynajmniej na ostatnim etapie życia czynnie przeciwstawić się Niemcom, aby zademonstrować swój protest przeciwko ich barbarzyństwu. Z podziemnych gazetek, które otrzymałem, dowiedziałem się o żydowskim oporze, o walkach o każdy dom i odcinek ulicy, oraz o dużych stratach Niemców, którzy tygodniami nie mogli pokonać o wiele słabszych powstańców, mimo że w getcie użyto artylerii, czołgów i lotnictwa. Żaden z Żydów nie dawał się wziąć żywcem. Gdy Niemcy zajmowali któryś z domów, pozostałe w nim kobiety niosły dzieci na ostatnie piętro i rzucały się wraz z nimi z balkonu na ulicę. Wieczorem przed snem mogłem, gdy wychyliłem się z okna, dojrzeć na północy Warszawy blask ognia i ciężkie chmury dymu, pokrywające przejrzyste, pełne gwiazd niebo.
Był początek czerwca, gdy pewnego dnia, nagle, o dziwnej jak na niego godzinie – w samo południe – pojawił się Lewicki. Jednakże nie przyniósł mi tym razem dobrych wiadomości. Był nieogolony, oczy miał podkrążone, jak po nieprzespanej nocy, a miną wyraźnie zakłopotaną.
Ubieraj się! – rozkazał szeptem.
Co się stało?
Wczoraj wieczorem gestapo zapieczętowało mój pokój u doktorostwa Malczewskich, w każdej chwili mogą zjawić się tutaj. Musimy natychmiast uciekać.
Uciekać? W biały dzień, w południe? Było to dla mnie równoznaczne z samobójstwem. Lewicki niecierpliwił się.
Pośpiesz się wreszcie! – naciskał, podczas gdy ja po prostu stałem w bezruchu, zamiast zgodnie z jego oczekiwaniem pakować torbę. Postanowił dodać mi odwagi i podnieść mnie na duchu.
Nie masz się czego obawiać – zaczął nerwowo wyjaśniać – wszystko jest przygotowane; niedaleko stąd czeka na ciebie ktoś, kto zabierze cię w bezpieczne miejsce.
Mimo to nie miałem zamiaru ruszać się stąd. Niech się dzieje, co chce! Lewicki ucieknie i gestapo go nie znajdzie. Wolałem w razie czego tu z sobą skończyć, niż ryzykować dalszą tułaczkę – po prostu brakowało mi już sił. Udało mi się go jakimś cudem o tym przekonać. Objęliśmy się na pożegnanie, będąc prawie pewni, że już nigdy w życiu się nie zobaczymy, po czym Lewicki wyszedł.
Zacząłem krążyć po pokoju, który dotychczas wydawał mi się jednym z najbezpieczniejszych miejsc na świecie, a teraz sprawiał na mnie wrażenie klatki. Byłem w niej uwięziony jak zwierzę i było już tylko kwestią czasu, kiedy przyjdą rzeźnicy, którzy mnie znajdą i zabiją – zadowoleni z łowów. Ja, który nigdy nie paliłem, „ wypaliłem tego dnia, oczekując opóźniającej się z godziny na godzinę śmierci, setkę zostawionych przez Lewickiego papierosów. Wiedziałem, że gestapo przychodziło zwykle wieczorem lub we wczesnych godzinach porannych. Nie rozbierałem się, nie zapalałem światła, wpatrywałem się w widoczne przez okno kraty balkonu i wsłuchiwałem się w najcichsze nawet szmery dochodzące z ulicy i klatki schodowej. Ciągle brzmiały mi w uszach słowa Lewickiego. Jego ręka spoczywała już na klamce, gdy jeszcze raz się odwrócił, podszedł do mnie i ponownie mnie obejmując, powiedział:
– Gdyby przyszli i wdarli się do mieszkania, skacz z balkonu. Nie wolno im dostać cię żywcem!
Potem dodał, by mi ułatwić podjęcie tej decyzji:
– Ja noszę przy sobie truciznę, mnie też nie dopadną. Zrobiło się późno. Ruch na ulicach zupełnie ustał i w domu naprzeciwko gasły światła – jedno po drugim. Niemcy wciąż się nie zjawiali. Byłem nerwowo wykończony. W tym czasie życzyłem sobie, żeby przyszli jak najszybciej, skoro musieli już przyjść. Nie chciałem tak długo czekać na śmierć. Później zmieniłem swą decyzję dotyczącą sposobu samobójstwa. Przyszło mi do głowy, że zamiast rzucić się z balkonu, mógłbym się powiesić. Taki rodzaj śmierci, trudno powiedzieć dlaczego, wydał mi się łatwiejszy i szybszy. Wciąż nie zapalałem światła, zacząłem jednak poszukiwać w pokoju sznura. W końcu udało mi się znaleźć dość silny kawałek na regale za książkami. Zdjąłem obraz ze ściany nad półką, sprawdziłem, jak mocno siedział hak, przygotowałem pętlę i czekałem. Gestapo nie przyszło.
Nie przyszło też rano, a także przez kilka następnych dni. Dopiero w piątek przed południem, gdy po prawie nieprzespanej nocy leżałem ubrany na kanapie, usłyszałem odgłosy strzelaniny na ulicy. Natychmiast podszedłem do okna. Na całej szerokości ulicy i chodników posuwał się naprzód front żandarmów, strzelających chaotycznie do uciekających ludzi. Po chwili nadjechały ciężarówki z SS-manami i otoczono duży odcinek ulicy, na którym stał również mój dom. Gestapowcy wchodzili grupkami kolejno do wszystkich domów i po chwili wyprowadzali z nich mężczyzn. Weszli też do domu, w którym mieszkałem. Teraz nie mogło być już żadnych wątpliwości, że mnie znajdą. Przysunąłem krzesło do biblioteczki, aby móc łatwiej dosięgnąć haka, przygotowałem sznur i podszedłem do drzwi, by nasłuchiwać. Od schodów dochodziły z niższych pięter niemieckie wrzaski. Po półgodzinie wszystko znów ucichło. Wyjrzałem przez okno: blokada była zlikwidowana, a ciężarówki SS odjechały.