– Teraz już pan mi chyba uwierzy, że wszystkich nas wykończą. Zdolni do pracy zostają. Tam zaś oczekuje nas śmierć!
Jego głos załamał się, gdy próbował przekrzyczeć tłum i strzelaniną. Wyciągnął rękę, wskazując kierunek, w którym miano nas wywieźć. Ojciec poruszony i zmartwiony nie odpowiadał. Kupiec wzruszył ramionami i uśmiechnął się ironicznie: nie podupadał na duchu. Selekcja paruset osób niczego, jego zdaniem, nie dowodziła.
Niemcy wyszukali w końcu swą siłą roboczą i odjechali, ale podenerwowanie wśród tłumu nie ustawało.
Krótko potem dał się słyszeć z oddali gwizd lokomotywy i coraz bliższy turkot wagonów. Minęło jeszcze parą minut i ujrzeliśmy pociąg. Chyba z tuzin wagonów towarowych dla bydła toczyło się powoli w naszym kierunku, a podmuch wiejącego z tej samej strony wieczornego wietrzyku niósł z sobą falą dławiącego fetoru chloru.
Jednocześnie łańcuch otaczającej plac policji żydowskiej i SS-manów zacieśnił się, zaczął przeć przed siebie, do środka, i znów dały się słyszeć ostrzegawcze wystrzały. Spośród gęsto stłoczonego tłumu podniosły się głośny lament kobiet i płacz dzieci.
Ruszyliśmy do przodu. Na co mamy czekać? Im szybciej znajdziemy się w wagonach, tym lepiej. Parę kroków przed nimi ustawił się szpaler policjantów, tak że powstał szeroki korytarz dla tłumu, którego jedyne ujście tworzyły otwarte drzwi wychlorowanych wagonów.
Nim zdążyliśmy przysunąć się w pobliże pociągu, bliżej położone wagony były już pełne; ludzie stali w nich stłoczeni jeden przy drugim. SS-mani upychali ich jeszcze kolbami karabinów, mimo że z wnętrza słychać było krzyki pozbawionych powietrza ludzi. W samej rzeczy: fetor chloru utrudniał oddychanie już w sporej odległości od wagonów, cóż więc musiało rozgrywać się w środku, gdzie podłogę pokrywała gruba jego warstwa?
Mieliśmy już za sobą chyba z połowę wagonów, gdy nagle usłyszałem czyjeś wołanie:
– Popatrz! Popatrz! Szpilman!
Jakaś ręka schwyciła mnie za kołnierz i zostałem wyrzucony poza kordon policji.
Kto ośmielał się także mną obchodzić? Nie chciałem oddzielać się od moich. Chciałem być razem z nimi! Przed sobą widziałem teraz tylko zwarty rząd pleców policjantów. Rzuciłem się na nich, lecz nie ustępowali. Widziałem ponad ich głowami, jak matka z Reginą, podtrzymywane przez Halinę i Henryka, wsiadały do wagonu, podczas gdy ojciec rozglądał się za mną.
– Tatusiu! – krzyknąłem.
Zobaczył mnie, zrobił kilka kroków w moim kierunku, jednak w tym samym momencie zawahał się i przystanął. Był blady, jego wargi drżały nerwowo. Starał się uśmiechnąć, jakby bezradnie i z bólem, uniósł rękę i pomachał mi na pożegnanie, jakbym powracał do życia, a on żegnał mnie już z drugiej strony. Potem odwrócił się i poszedł w kierunku wagonów. Znów rzuciłem się z całych sił na policjantów.
– Tatusiu! Henryk! Halina!…
Krzyczałem jak opętany, ogarnięty strachem, że właśnie teraz, w najważniejszym momencie, nie dostanę się do nich i że już na zawsze pozostaniemy rozdzieleni.
Jeden z policjantów obrócił się i popatrzył na mnie rozzłoszczony:
– Co pan wyprawia? Lepiej niech się pan ratuje!
Ratuje? Przed czym? W sekundę zrozumiałem, co czekało poupychanych w wagony ludzi. Włosy stanęły mi dęba. Spojrzałem za siebie: plac był opustoszały, a za kolejowymi torami i rampami znajdowały się ujścia ulic. Zacząłem uciekać w tym kierunku, kierowany nieopanowanym, wręcz zwierzęcym strachem. Udało mi się wmieszać w kolumnę opuszczających w tym momencie plac robotników Gminy i razem z nimi przekroczyłem bramę.
Gdy oprzytomniałem, stałem już na ścieżce pomiędzy domami. Z któregoś z nich wyszedł SS-man w towarzystwie jednego z żydowskich policjantów. SS-man miał tępą, arogancką twarz, a policjant płaszczył się wręcz przed nim, nadskakując i rozpływając się w uśmiechach i w ugrzecznieniu. Gestem ręki wskazał pociąg na Umschlagplatzu i powiedział w koleżeńskim zaufaniu, głosem zdradzającym drwiącą pogardę:
– Wszystko to idzie na szmelc!
Spojrzałem w tym kierunku: drzwi wagonów były już zamknięte, a pociąg powoli i ociężale nabierał biegu. Odwróciłem się i głośno płacząc, ruszyłem środkiem opustoszałej ulicy przed siebie, ścigany przez coraz cichszy krzyk zamkniętych w wagonach ludzi, brzmiący jak pisk stłoczonych w klatkach, znajdujących się w śmiertelnym zagrożeniu ptaków.
10 Szansa na przeżycie
Szedłem po prostu przed siebie. Było mi obojętne, dokąd. Za mną pozostały Umschlagplatz i wagony, które wywoziły moich. Nie słyszałem już pociągu – był teraz daleko poza miastem, a mimo to czułem w sobie, jak się oddalał. Z każdym następnym krokiem czułem się bardziej samotny. Zawładnęło mną uczucie bezpowrotnego zerwania ze wszystkim, co stanowiło dotychczas moje życie. Nie wiedziałem, co mnie jeszcze czeka, a raczej wiedziałem tylko tyle, że czeka mnie najgorsze. Do tego domu, w którym była skoszarowana nasza rodzina, nie wolno mi było w żadnym przypadku wracać. SS-mańska straż zamordowałaby mnie na miejscu lub też odesłała z powrotem na Umschlagplatz jako kogoś, kogo przez przeoczenie wyłączono z transportu wysiedleńczego. Nie miałem pojęcia, gdzie przenocuje,, ale chwilowo było mi to obojętne i tylko w mojej podświadomości czaił się lęk przed zapadającym zmierzchem. Ulica była jak wymieciona, bramy na głucho zaryglowane albo otwarte na oścież w tych domach, z których odtransportowano już wszystkich mieszkańców. Z przeciwka nadchodził żydowski policjant. Nie przejmowałem się nim i nie zwróciłbym na niego najmniejszej nawet uwagi, gdyby nie to, że zatrzymał się i zawołał:
– Władek!
Gdy przystanąłem, dodał ze zdziwieniem:
– Co tu robisz o tej porze?
Teraz go rozpoznałem. Był to mój kuzyn, niezbyt chętnie widziany przez rodzinę. Próbowano schodzić mu z drogi, jako człowiekowi o podejrzanych zasadach moralnych. Umiał wywinąć się z każdej sytuacji, przy czym spadał zawsze na cztery łapy, często za pomocą środków, które w oczach innych ludzi uważane były za nieprzyzwoite. Gdy został policjantem, jego zła opinia jeszcze się utrwaliła.
Gdy tylko rozpoznałem go w mundurze, wszystkie te myśli przeszły mi przez głowę, ale już w następnej chwili było dla mnie oczywiste, że przecież był moim kuzynem i teraz jedynym moim bliskim. Kimś, kto w jakiś sposób wiązał się ze wspomnieniem o mojej rodzinie.
Wiesz, że… – chciałem opowiedzieć o wywózce rodziców i rodzeństwa, ale nie udało mi się wydobyć z siebie ani słowa. Mimo to zrozumiał. Zbliżył się do mnie i ujął mnie pod ramię.
Może to i lepiej – wyszeptał. Kiwnął ręką z rezygnacją. – Im szybciej, tym lepiej. Wszystkich nas to czeka…
Po chwili milczenia dodał:
– W każdym razie pójdziesz ze mną do nas. Podniesie cię to trochę na duchu.
Zgodziłem się i tę pierwszą samotną noc spędziłem u nich. Wcześnie rano poszedłem do syna przewodniczącego Gminy, Mieczysława Lichtenbauma, którego znałem z czasów, gdy występowałem jeszcze w kawiarniach getta. Zaproponował mi, bym grał w kasynie niemieckiego „Vernichtungskommando”, gdzie panowie z gestapo i SS, zmęczeni całodziennym mordowaniem Żydów, oddawali się wieczornym rozrywkom. Byli przy tym obsługiwani przez tych, których wcześniej czy później również mieli zamordować. Oczywiście nie chciałem przyjąć takiej propozycji, chociaż Lichtenbaum nie mógł zrozumieć, dlaczego nie przypadła mi ona do gustu i poczuł się dotknięty moją odmową. Bez dalszych dyskusji polecił wpisać mnie do grupy robotników, którzy rozbierali mury tej części getta, którą przyłączono do „aryjskiej” części miasta.
Następnego dnia opuściłem po raz pierwszy od dwóch lat dzielnicę żydowską. Był piękny, gorący dzień, gdzieś około 20 sierpnia. Tak samo piękny, jak wiele innych dni przedtem – jak ostatni dzień, który spędziłem wśród swoich na Umschlagplatzu. Szliśmy w grupie, czwórkami, pod dowództwem żydowskich majstrów, strzeżeni przez dwóch SS-manów. Zatrzymaliśmy się na placu Żelaznej Bramy. A więc istniało gdzieś jeszcze takie życie!