Zbiegłem szybko po schodach na dół i wyszedłem na ulicę. Oddziałek odmaszerował tymczasem już kilkadziesiąt metrów dalej. Dogoniłem ich.
– Jesteście Polakami?
Zatrzymali się. Przyglądali mi się zdumieni. Dowodzący oddziałem odpowiedział: – Tak.
Co tu robicie? – Mówiłem z trudem i wzruszeniem po czterech miesiącach zupełnego milczenia, jeśli nie liczyć kilku słów zamienionych z niemieckim żołnierzem, który wziął ode mnie okup w postaci spirytusu.
Będziemy kopać umocnienia. A pan, co pan tu robi?
Ukrywam się.
Dowodzący spojrzał na mnie jakby z odcieniem współczucia.
– Niech pan idzie z nami – powiedział – będzie pan pracował, dostanie pan zupy…
Zupa! Na samą myśl o możliwości zjedzenia porcji gorącej, prawdziwej zupy, poczułem z głodu tak silne skurcze żołądka, że przez krótką chwilę byłem gotów z nimi pójść, choćby mnie nawet mieli zaraz potem zastrzelić. Byle tylko zjeść tej zupy i móc się raz wreszcie najeść do syta. Rozwaga jednak wzięła górę.
Nie! – odparłem – Do Niemców nie pójdę. Dowodzący uśmiechnął się cynicznie i drwiąco.
Eh! – dodał – Niemcy nie są tacy źli…
Dopiero teraz zauważyłem to, na co dotychczas nie zwróciłem uwagi. Rozmawiał ze mną tylko dowodzący, podczas gdy reszta milczała. Miał na ramieniu jakąś kolorową opaską ze stemplem, zaś jego twarz zdradzała zły, nędzny i służalczy charakter. Kiedy mówił, nie patrzył mi w oczy, lecz gdzieś poza mnie, ponad moim prawym ramieniem.
Nie! – powtórzyłem. – Dziękują, ale nie pójdą.
Jak pan chce! – burknął.
Odwróciłem się. Gdy oddziałek ruszał, rzuciłem za nimi:
– Do widzenia!
Tknięty przeczuciem czy raczej wiedziony wyostrzonym przez lata ukrywania się instynktem samozachowawczym, nie skierowałem się w stronę domu, na którego strychu była moja nowa kryjówka. Poszedłem do najbliższej willi, tak jakbym to w jej piwnicy miał schronienie. Kiedy stałem na progu wypalonych drzwi, obejrzałem się jeszcze raz – oddziałek maszerował, lecz jego dowodzący oglądał się co chwilę, obserwując, dokąd idę. Dopiero gdy znikli mi z oczu, wróciłem na mój strych, a raczej na półpiętro domu i zacząłem obserwować okolicę. Nie upłynęło dziesięć minut, a już cywil z opaską wrócił w towarzystwie dwóch żandarmów. Wskazał im willę, do której wchodziłem. Przeszukali ją, a później jeszcze kilka innych. Do mojego domu w ogóle nie zajrzeli. Może bali się, że natkną się na większą grupę ukrywających się jeszcze w Warszawie partyzantów. Dzięki tchórzostwu Niemców, którzy byli odważni tylko wtedy, gdy czuli bezwzględną przewagę nad przeciwnikiem, sporo ludzi ocalało podczas wojny. Po dwóch dniach wyruszyłem znowu na poszukiwanie jedzenia. Chciałem tym razem zgromadzić sobie większy zapas, aby nie opuszczać kryjówki zbyt często. Musiałem szukać w dzień, gdyż nie znałem jeszcze tak dobrze tego domu, by móc szperać w nim nocą. Trafiłem do jakiejś kuchni, a z niej do spiżarni. Było tam kilka puszek, jakieś woreczki i torby, których zawartość musiałem koniecznie sprawdzić. Odwiązywałem zasupłane sznurki, otwierałem pokrywki. Byłem tym tak zaabsorbowany, że z zamyślenia wyrwał mnie dopiero głos dochodzący tuż zza moich pleców:
– Was suchen Sie hier?
Za mną stał oparty o kuchenny kredens smukły, elegancki niemiecki oficer, z rękami założonymi na piersiach.
– Czego pan tu szuka? – powtórzył. – Nie wie pan, że w tej chwili wprowadza się tu sztab obrony Warszawy?…
18 Nokturn cis-moll
Opadłem na krzesło stojące przy drzwiach do spiżarni. Poczułem nagle, z nieodwracalną pewnością, że nie starczy mi już sił na wydobycie się z tego nowego potrzasku. Opuściły mnie tak nagle, jak przy omdleniu. Siedziałem wpatrzony tępym wzrokiem w oficera, ciężko dysząc. Dopiero po chwili zdobyłem się na odpowiedź:
Niech pan ze mną robi, co chce. Ja się stąd nie ruszą.
Nie mam zamiaru robić panu nic złego! – oficer wzruszył ramionami. – Kim pan jest?
Jestem pianistą.
Zaczął przyglądać mi się dokładniej, z widocznym niedowierzaniem. Po chwili rzucił okiem w stroną drzwi wiodących z kuchni do pokoi mieszkalnych, jakby sobie coś uświadomił.
– Niech pan pójdzie ze mną.
Przeszliśmy przez pierwszy pokój, który kiedyś zapewne był jadalnią, i weszliśmy do następnego, w którym pod ścianą stal fortepian. Oficer wskazał nań ręką:
– Niech pan coś zagra.
Czy nie pomyślał o tym, że dźwięk fortepianu przywoła natychmiast znajdujących się w tej okolicy SS-manów? Spojrzałem pytająco, nie ruszając się z miejsca. Zrozumiał moje obawy, gdyż dodał prędko:
– Niech pan gra. Gdyby ktoś nadchodził, schowa się pan w spiżarni, a ja powiem, że grałem, by wypróbować instrument.
Gdy położyłem palce na klawiaturze, drżały. Miałem tym razem dla odmiany wykupić swe życie grą na fortepianie. Nie ćwiczyłem od dwóch i pół roku, moje palce były skostniałe, pokryte grubą warstwą brudu, a paznokcie nie obcinane od dnia pożaru domu, w którym się ukrywałem. Pokój, w którym stał fortepian, był jak większość innych pokoi w mieście pozbawiony szyb, a mechanizm spęczniał od wilgoci, przez co klawisze odpowiadały bardzo opornie na nacisk palców.
Zacząłem grać Nokturn cis-moll Chopina. Szklisty, brzękliwy dźwięk, wydobywający się z rozstrojonego instrumentu, odbijał się o puste ściany mieszkania i klatki schodowej, brzmiąc przyciszonym, smętnym echem w ruinach domków po drugiej stronie ulicy. Gdy skończyłem, cisza panująca w mieście stała się jeszcze bardziej głucha i upiorna. Z pewnej odległości dobiegło miauknięcie kota, z dołu zaś, sprzed domu, słychać było gardłowy, niemiecki wrzask. Oficer stał dłuższą chwilą, przyglądając mi się w milczeniu, po czym westchnął i powiedział: – Jednak nie powinien pan tu zostać. Wywiozą pana poza miasto, do jakiejś wsi. Tam będzie pan bezpieczny. Potrząsnąłem głową. – Ja nie mogą przecież stąd wyjść! – odparłem z naciskiem. Dopiero teraz zdawał się pojmować, jaki był prawdziwy powód mojego ukrycia się w ruinach. Poruszył się nerwowo i zapytał:
Jest pan Żydem?
Tak.
Opuścił skrzyżowane dotąd na piersiach race i usiadł na fotelu obok fortepianu, jakby cała sytuacja zmuszała go do głębszego namysłu.
No tak! W takim razie naprawdę nic może pan stąd wychodzić. Zastanawiał się jeszcze jakąś chwilą, po czym zwrócił się do mnie z nowym pytaniem:
Gdzie jest pańska kryjówka?
Na strychu.
Niech pan pokaże, jak wygląda.
Ruszyliśmy schodami na górą. Starannie i fachowo przeprowadził inspekcją strychu. Odkrył coś, czego do tej pory nie zauważyłem. Była tam jeszcze jedna kondygnacja; rodzaj zbudowanego z desek półpiętra, ponad wejściem na strych, pod załamaniem dachu. Na pierwszy rzut oka była ona w panującym na poddaszu mroku trudna do zauważenia. Doradził mi, abym od teraz ukrywał się właśnie na tym półpiętrze, po czym pomógł mi znaleźć w jednym z mieszkań drabinką. Po wejściu do kryjówki miałem ją wciągać za sobą na górą. Później zapytał, czy mam dość jedzenia.
Nie – odpowiedziałem. – Właśnie szukałem żywności, gdy mnie pan spotkał.
To nic, to nic – rzucił pośpiesznie, jakby wstydząc się całej sytuacji. – Ja panu jedzenie przyniosą. Teraz ja odważyłem się zadać pytanie. Nie mogłem się dłużej pohamować:
Czy pan jest Niemcem?
Zaczerwienił się i prawie krzyknął, wzburzony, jakbym go obrażał:
– Tak. Niestety jestem Niemcem. Wiem dobrze, co się tu w Polsce działo, i bardzo się za mój naród wstydzą.
Podał mi szorstkim gestem dłoń i wyszedł. Minęły trzy dni, zanim pojawił się znowu. Był wieczór, zupełnie ciemno, gdy usłyszałem z dołu, ze strychu szept:
Halo! Jest pan tam?
Tak, jestem – odparłem.
Po chwili coś upadło ciężko obok mnie. Przez papier wyczułem kilka bochenków chleba i jeszcze coś miękkiego, co później okazało się zawiniętą w pergamin marmoladą. Odłożyłem prędko paczkę i zawołałem:
– Niech pan chwilę zaczeka!