Литмир - Электронная Библиотека

Głos w ciemności zabrzmiał niecierpliwie:

O co chodzi? Niech się pan pośpieszy. Widział mnie wartownik, gdy tu szedłem. Nie mogę zostać zbyt długo.

Gdzie są sowieckie wojska?

Na Pradze. Niech pan wytrwa. To jeszcze tylko kilka tygodni. Cała wojna skończy się najpóźniej na wiosnę!

Głos umilkł. Nie wiedziałem, czy oficer jeszcze jest, czy już poszedł. Po chwili jednak odezwał się znowu:

– Pan musi wytrwać! Słyszy pan?! – mówił twardo, prawie rozkazująco, jakby chciał przelać we mnie swoją wiarę w szczęśliwe dla nas zakończenie wojny. Dopiero gdy to powiedział, usłyszałem skrzypienie zamykanych drzwi.

Znów zaczęły mijać tygodnie beznadziejnej monotonii. Artyleria od strony Wisły odzywała się coraz rzadziej. Bywały takie dni, że panującej ciszy nie mącił nawet jeden jedyny huk eksplozji. Nie wiem, czybym wtedy się nie załamał i nie popełnił tyle razy planowanego już samobójstwa, gdyby nie gazety, w które owinięty był chleb od Niemca. Były świeże, czytałem je wielokrotnie, pokrzepiając się podanymi w nich wiadomościami o klęskach wojsk niemieckich, cofających się na wszystkich frontach coraz szybciej w głąb Rzeszy.

Sztab w skrzydłach domu urzędował nie zmienionym trybem. Po schodach biegali żołnierze, często zaglądali na strych, wnosząc lub zabierając jakieś pakunki, ale mój schowek wybrany był bardzo dobrze; nigdy żadnemu z nich nie przyszło do głowy zaglądać na półpiętro. Przed domem, od strony alei Niepodległości chodzili bez przerwy wartownicy. W dzień i w nocy słyszałem ich przytupywanie na zimnie. Z mojej kryjówki wymykałem się jedynie w nocy, by przynieść wodę ze zniszczonych mieszkań, w których stały napełnione nią wanny.

12 grudnia widziałem oficera po raz ostatni. Przyniósł mi większy niż przedtem zapas chleba oraz pierzynę. Oświadczył, że opuszcza wraz ze swym oddziałem Warszawę, ale żebym nie tracił nadziei, bo już w najbliższych dniach powinno nastąpić natarcie Rosjan.

Czy na Warszawę? – Tak.

Jak więc przetrwam uliczne starcia? – spytałem zaniepokojony.

Skoro i pan, i ja przetrwaliśmy przeszło pięć lat tego piekła, odparł – to widocznie jest nam pisane pozostać przy życiu. Trzeba w to wierzyć.

Miał już iść i żegnaliśmy się. Ta myśl przyszła mi w ostatniej chwili, gdy zachodziłem w głowę, jak mogę mu się odwdzięczyć, skoro nie chciał w żaden sposób przyjąć jedynego skarbu, jaki mogłem mu ofiarować mojego zegarka.

Niech pan posłucha! – Wziąłem go za rękę i zacząłem gorąco perswadować. – Dotąd nie zna pan mojego nazwiska. Nie zapytał pan o nie, lecz ja bym chciał, żeby je pan zapamiętał. Nie wiadomo, jaki będzie dalszy przebieg wojny. Ma pan daleką drogą do domu. Ja zaś, jeśli przeżyją, zaczną z pewnością natychmiast pracować, tu, na miejscu, w tym samym Polskim Radiu, w którym pracowałem przed wojną. Gdyby panu przytrafiło się coś złego, a ja mógłbym pomóc, niech pan zapamięta: Władysław Szpilman

Polskie Radio.

Uśmiechnął się, jak zwykle szorstko, nieśmiało, jakby z zażenowaniem, ale czułem, że moja, naiwna w tej sytuacji, chęć przyjścia mu z pomocą sprawiła mu przyjemność.

W połowie grudnia nadeszła pierwsza fala ciężkich mrozów. Gdy w nocy z 13 na 14 grudnia poszedłem na poszukiwanie wody, stwierdziłem, że wszystko zamarzło. Z jednego z nie dopalonych mieszkań w następnej klatce schodowej zabrałem jakiś czajnik i garnek, wróciłem na swój strych, wydłubałem z garnka kawałek lodu i włożyłem go do ust. Uzyskana w ten sposób woda nie gasiła jednak pragnienia. Wpadłem więc na inny pomysł: wszedłem pod pierzynę, przykładając garnek z lodem do obnażonego brzucha. Po pewnym czasie lód zaczął topnieć. W ten sam sposób zdobywałem wodę do picia przez szereg następnych dni, aż mróz nie zelżał tak, by lód topniał już w temperaturze powietrza na poddaszu.

Nadeszły dni Bożego Narodzenia i Nowego Roku 1945: szóste święta w czasie tej wojny, a najcięższe z tych, jakie przeżyłem dotychczas i jakie chyba w ogóle byłem w stanie przeżyć. Leżałem w ciemnościach, słuchając wiatru tarmoszącego blachy dachów oraz przewracającego w spalonych i zbombardowanych mieszkaniach resztki mebli. W przerwach pomiędzy porywami wichury słychać było pisk i chrobot myszy czy też szczurów biegających po strychu. Czasem zapędzały się na moją pierzynę, a gdy spałem, na twarz, drapiąc mnie w biegu swoimi pazurkami. Wspominałem minione święta, przedwojenne, później wojenne: miałem dom, rodziców i trójkę rodzeństwa. Potem nie mieliśmy domu, ale byliśmy jeszcze razem. Potem zostałem sam, ale otoczony ludźmi. Dziś byłem tak samotny, jak chyba żaden inny człowiek na świecie. Gdy Defoe tworzył idealny obraz samotnego człowieka – Robinsona Cruzoe – pozostawił mu nadzieję na kontakt z ludźmi i Robinson mógł się cieszyć na samą myśl o takim spotkaniu, mogącym nastąpić każdego dnia, podtrzymując się tym cały czas na duchu. Ja zaś od otaczających mnie ludzi – gdy się zbliżali – musiałem uciekać, kryć się przed nimi w obawie przed śmiercią. Jeśli miałem przeżyć, musiałem być samotny, bezwzględnie samotny.

14 stycznia rano zbudził mnie niezwykły ruch na terenie domu i na ulicy przed domem. Podjeżdżały i odjeżdżały samochody, po schodach biegali wojskowi, słychać było podniesione, nerwowe głosy, z domu ciągle coś wynoszono, prawdopodobnie aby ładować to na ciężarówki. Kolejnej nocy dał się słyszeć huk dział od strony milczącego dotąd frontu na Wiśle. Pociski nie dosięgały dzielnicy, w której się ukrywałem. Od nieustannego, głuchego dudnienia drżała ziemia, mury domu, wibrowała blacha dachu, a ze ścian odpadał tynk. Zapewne były to słynne sowieckie miotacze min – „katiusze”, o których tak dużo mówiło się jeszcze przed powstaniem. Z radości i podniecenia pozwoliłem sobie na szaleństwo, w moich warunkach nie do darowania: wypiłem cały garnuszek wody.

Huraganowy ogień artyleryjski ustał po trzech godzinach, ale ja nadal trwałem w stanie skrajnej euforii. W nocy nie zmrużyłem oka. Gdyby Niemcy mieli zamiar bronić gruzów Warszawy, lada chwila musiałyby zacząć się walki uliczne, w czasie których mogłem zginąć, co stanowiłoby zresztą ostateczną, końcową fermatę mojej udręki.

Noc przebiegała jednak spokojnie. Około pierwszej nad ranem usłyszałem, jak ostatni Niemcy zbierają się na ulicy i odchodzą. Zapadła cisza tak głęboka, jak nigdy przedtem w wymarłej od trzech miesięcy Warszawie. Nie było już słychać kroków warty przed domem. Nie było słychać odgłosów bitwy. Straciłem rozeznanie w sytuacji. Gdzie zatem teraz walczono?

Dopiero następnej nocy, nad ranem, cisza została przerwana najmniej oczekiwanym hałasem. Ustawione gdzieś niedaleko głośniki nadawały po polsku komunikaty o klęsce Niemiec i o zdobyciu Warszawy przez armię Żymierskiego oraz Armię Czerwoną.

A więc Niemcy ustąpili bez walki.

Gdy tylko się rozjaśniło, zacząłem gorączkowo przygotowywać się do wyjścia na ulicą. Wdziewałem już na siebie niemiecki płaszcz, który dostałem od oficera, abym miał w czym chodzić po wodą, gdy nagle znów zaczęły miarowo stukać po bruku przed domem kroki warty. A więc wojska polskie i sowieckie wycofały się?… Zupełnie załamany opadłem na legowisko. Leżałem tak, gdy poderwały mnie nowe odgłosy. Nie słyszane od miesięcy głosy kobiece i dziecięce, spokojnie rozmawiające, jakby nic się nie działo, jakby po prostu jakieś matki szły z dziećmi ulicą na spacer. Postanowiłem za wszelką cenę zorientować się w sytuacji. Trwanie w takiej niepewności stawało się nie do zniesienia.

Zbiegłem szybko po schodach i przez główne drzwi opuszczonego domu wyjrzałem na aleję Niepodległości. Był szary, mglisty poranek. Niedaleko, po lewej stronie stał żołnierz w mundurze z tej odległości trudnym do rozpoznania. Z prawej strony nadchodziła jakaś kobieta z tobołkiem na plecach. Gdy podeszła bliżej, zebrałem się na odwagę i postanowiłem ją zaczepić.

– Proszę pani, proszę pani! – próbowałem przywołać ją półgłosem.

Spojrzała na mnie, wrzasnęła z całych sił: „Niemiec!”, i rzuciła się do ucieczki. Równocześnie zwrócił na mnie uwagę żołnierz i niewiele się namyślając, oddał w moim kierunku serię ze swojego karabinu maszynowego. Kule uderzyły o ścianę tuż obok mnie. Poczułem na twarzy odłamki rozpryskującego się tynku. Bez chwili wahania wbiegłem schodami na strych i ukryłem się.

34
{"b":"100678","o":1}