Литмир - Электронная Библиотека

Paliliśmy papierosy, gawędziliśmy i czuliśmy się z każdym następnym oddechem mniej zmęczeni. Dzień był tak piękny! Słońce zniknęło już za domami i tylko od dachów i okien wyższych pięter odbijał się blask purpury. Intensywny błękit nieba stygnął w wyblakły błękit porysowany kreskami jaskółczych lotów. Tłum na ulicach przerzedzał się i sprawiał wrażenie mniej brudnego i nieszczęśliwego, gdy poruszał się zatopiony w różowopurowym i złotawym blasku tego wieczoru.

W pewnym momencie wypatrzyliśmy Kramsztyka, który szedł w naszym kierunku. Ucieszyliśmy się obaj. Chcieliśmy wprowadzić go jakoś na drugą część koncertu: obiecał namalować mój portret i chciałem z nim jeszcze na ten temat porozmawiać. Nie dał się nam jednak namówić. Był przygaszony i ogarnięty najczarniejszymi myślami. Przed chwilą dowiedział się ze sprawdzonego źródła, że nie uda się tym razem uniknąć czekającego nas wysiedlenia z getta: po drugiej stronie muru podjęło służbę i przygotowywało się już do akcji niemieckie „Yernichtungskommando” (Oddział Zagłady).

8 Zagrożone mrowisko

W tym czasie podejmowaliśmy z Goldfederem starania, aby urządzić koncert południowy w rocznice, istnienia naszego duetu. Miałby się odbyć w ogródku kawiarni „Sztuka” w sobotą, 25 lipca 1942 roku. Byliśmy dobrej myśli. Zależało nam bardzo na tym koncercie i włożyliśmy w jego przygotowanie wiele trudu. Teraz, w przeddzień, nie mogliśmy wprost uwierzyć, by koncert ten miał się nie odbyć. Wierzyliśmy, że i tym razem pogłoski o wysiedleniu okażą się bezpodstawne. W niedzielą, 19 lipca występowałem jeszcze w ogródku jednej z kawiarń przy Nowolipkach, nie przeczuwając nawet, że może to być mój ostatni koncert w getcie. Ogródek wypełniony był po brzegi, lecz panował raczej smutny nastrój.

Po występie zajrzałem do „Sztuki”. Była późna pora i nikogo już w lokalu nie było. Tylko pracownicy kręcili się to tu, to tam, by dokończyć swych codziennych obowiązków. Przysiadłem się na chwilę do szefa baru. Był zdruzgotany i wydawał polecenia bez przekonania, raczej dla zachowania pozorów.

– Czy przygotowujecie już pomieszczenie na nasz sobotni koncert? – zagadnąłem go.

Spojrzał na mnie, jakby nie wiedział, o czym mówię, a na jego twarzy odmalowało się ironiczne współczucie dla mojej niewiedzy o decyzjach, które już dawno przypieczętowały nagły zwrot w losach getta.

Sądzi pan naprawdę, że w sobotę będziemy jeszcze przy życiu? – spytał z naciskiem, pochylając się w moim kierunku nad stołem.

Jestem tego pewny! – odpowiedziałem.

I jakby moja odpowiedź otwierała przed nim nowe perspektywy ratunku i jego los miał zależeć ode mnie, chwycił mnie za rękę i powiedział płomiennie:

– Jeśli będziemy jeszcze żyć, może pan tu w sobotę na mój rachunek zjeść kolację, jaką pan tylko będzie chciał, i… – tu zawahał się przez chwilę, lecz zdecydował się najwidoczniej pójść na całość i kontynuował -… i może pan zamawiać na mój rachunek najlepsze trunki, jakie są w piwnicy „Sztuki”, i też tyle, ile pan tylko będzie chciał!

Według pogłosek akcja wysiedlenia miała się rozpocząć w nocy z niedzieli na poniedziałek. Noc przeszła jednak spokojnie, a w poniedziałek rano ludzie znów byli w dobrym nastroju. A może to znowu plotki? Jednakże wieczorem wybuchła panika: według najnowszych informacji akcja miała się rozpocząć tej nocy od wysiedlenia małego getta – tym razem z całą pewnością. Przez most, który Niemcy zbudowali nad ulicą Chłodną, by zabrać nam ostatnią możliwość kontaktu z „dzielnicą aryjską”, rozpoczęły wędrówkę z małego do dużego getta podekscytowane tłumy ludzi z tobołkami, olbrzymimi kuframi oraz z dziećmi na rękach, starając się zdążyć uciec z zagrożonej dzielnicy jeszcze przed nastaniem godziny policyjnej. Pozostaliśmy, zgodnie z naszym fatalistycznym nastawieniem, na miejscu. Późnym wieczorem sąsiedzi dostali wiadomość z komisariatu polskiej policji, że zarządzono alarm. Więc jednak szykowało się coś niedobrego. Nie zmrużyłem oka do czwartej nad ranem, czuwałem przy otwartym oknie, ale i ta noc minęła spokojnie. We wtorek poszedłem z Goldfederem do Gminy. Ciągle nie traciliśmy jeszcze nadziei, że wszystko jakoś się ułoży. Chcieliśmy stamtąd uzyskać oficjalną informację o dotyczących getta zamiarach Niemców na najbliższe dni. Byliśmy już blisko budynku, gdy minął nas samochód z otwartym dachem, w którym siedział otoczony żandarmami, blady i z gołą głową, szef wydziału zdrowia w Gminie, pułkownik Kon. Jednocześnie, jak dowiedzieliśmy się chwilę później, zaaresztowano wielu innych urzędników Gminy. Rozpoczęły się ostre uliczne łapanki.

Tego samego dnia doszło po południu do incydentu, który wstrząsnął całą Warszawą po obu stronach muru: znany polski chirurg, znakomitość w swojej dziedzinie, doktor Raszeja, profesor Uniwersytetu Poznańskiego, został poproszony do getta w celu przeprowadzenia ciężkiej operacji. Jak zwykle w takich przypadkach otrzymał przy wejściu od komendantury niemieckiej policji przepustkę, ale gdy był już na miejscu i przystępował do zabiegu, do mieszkania wtargnęli SS-mani, zastrzelili leżącego w narkozie na stole operacyjnym pacjenta, następnie chirurga i w końcu wszystkich przebywających w domu lokatorów.

W środę, 22 lipca, poszedłem do miasta około dziesiątej rano. Nastrój panujący na ulicy nie był tak pełen napięcia jak poprzedniego wieczoru. Krążyła bowiem uspokajająca plotka, że zaaresztowani urzędnicy Gminy zostali znowu wypuszczeni na wolność. Tymczasem Niemcy nie mieli jednak zamiaru nas wysiedlać, gdyż w takich przypadkach, jak słyszeliśmy z prowincji, gdzie dawno już wysiedlono o wiele mniejsze skupiska Żydów, zaczynano zawsze od rozwiązywania Gmin.

Była jedenasta, gdy byłem przy moście nad Chłodną. Pogrążony w myślach zbliżyłem się tam, nie zauważywszy, że ludzie na moście zatrzymywali się, pokazywali sobie coś palcami i wzburzeni szybko się rozchodzili.

Miałem właśnie wejść na schody drewnianego łuku, gdy złapał mnie za ramię jeden z dawno niewidzianych znajomych.

Co pan tu robi? – był bardzo poruszony i gdy mówił, jego dolna warga drżała na kształt zajęczego pyszczka. – Niech pan wraca natychmiast do domu!

Co się dzieje?

Za godzinę zacznie się akcja.

Nie może być!

– Nie może? – zachichotał nerwowo, z goryczą. Odwrócił mnie ku poręczy i wskazał ręką wzdłuż Chłodnej. – Niech pan sam spojrzy!

Chłodną maszerował oddział żołnierzy w żółtych, nieznanych mi mundurach, prowadzony przez niemieckiego podoficera. Co parę kroków oddział przystawał i jeden z żołnierzy ustawiał się przy otaczającym nas murze.

– Ukraińcy… Jesteśmy otoczeni! – Słowo to wyszlochał raczej, niż je wymówił, i zbiegł bez pożegnania po schodach.

O dwunastej rozpoczęto opróżnianie domów starców i inwalidów oraz nocnych schronisk, w których osiedlili się stłoczeni w warszawskim getcie Żydzi z okolic Warszawy, a także ci, którzy zostali przesiedleni tu z Niemiec, Czechosłowacji, Rumunii i Węgier. Już po południu wisiały w mieście plakaty, które obwieszczały rozpoczęcie przesiedlania na wschód wszystkich niezdolnych do pracy Żydów. Każdemu wolno było zabrać dwadzieścia kilogramów bagażu, zapas jedzenia na dwa dni i biżuterię. Zdolni do pracy mieli być skoszarowani na miejscu i wysyłani do pracy w miejscowych fabrykach niemieckich. Nie podlegali temu tylko pracownicy żydowskich organizacji społecznych oraz Gminy. Pierwszy raz obwieszczenie nie nosiło podpisu przewodniczącego Gminy – inżynier Czerniaków popełnił samobójstwo przez połknięcie cyjanku potasu.

Tak więc rozpoczęło się najgorsze – wysiedlenie półmilionowej dzielnicy miasta, pozorny absurd, w który nikt nie mógł uwierzyć.

W pierwszych dniach przeprowadzano akcję na zasadach loterii. Otaczano domy jak popadło, raz w tej, raz w innej części getta. Jednym gwizdkiem spędzano mieszkańców na podwórze i ładowano wszystkich bez wyjątku, niezależnie od płci i wieku, począwszy od niemowląt, a skończywszy na starcach, na furmanki i transportowano ich na Umschlagplatz. Tam upychano ofiary do wagonów i wysyłano w nieznane.

16
{"b":"100678","o":1}