Литмир - Электронная Библиотека

W tych pierwszych dniach akcję przeprowadzała wyłącznie policja żydowska z trzema siepaczami na czele: pułkownikiem Szeryńskim oraz kapitanami Lejkinem i Ehrlichem.

Byli oni nie mniej groźni i bezlitośni niż Niemcy, a może nawet bardziej jeszcze nikczemni niż oni: gdy znajdowali ludzi, którzy zamiast zejść na dziedziniec gdzieś się ukryli, dawali się łatwo przekupić, ale tylko pieniędzmi. Łzy, błaganie, a nawet rozpaczliwe krzyki dzieci nie mogły ich poruszyć.

Ponieważ sklepy były zamknięte i getto zostało odcięte od jakichkolwiek dostaw żywności, już po kilku dniach zaczął się szerzyć głód, tym razem ogólny. Nie był to jednak nasz najważniejszy problem, teraz chodziło bowiem o coś ważniejszego niż głód – chodziło o zdobycie zaświadczeń pracy.

Gdy chcę przybliżyć obraz naszego życia w tych pełnych grozy dniach i godzinach, narzuca mi się jedno tylko porównanie: z zagrożonym mrowiskiem.

Gdy brutalna noga bezmyślnego głupca rozpoczyna niszczenie budowli tych owadów, mrówki rozbiegają się we wszystkie strony i krzątają, szukając dróg oraz możliwości ratunku. Ogłuszone nagłością ataku albo zajęte ratowaniem swojego potomstwa i dobytku, kręcą się w koło jak pod wpływem trucizny i zamiast uciekać spoza jej zasięgu, wracają tymi samymi drogami, z powrotem, do tych samych miejsc i nie będąc w stanie opuścić śmiercionośnego koła, giną. Tak i my…

Ten straszny dla nas okres był czasem wspaniałych interesów dla Niemców. Niemieckie firmy wyrastały w getcie jak grzyby po deszczu i każda z nich gotowa była wystawić zaświadczenie o pracy, oczywiście za odpowiednią sumę, sięgającą tysięcy. Lecz wysokość tych sum nikogo nie odstraszała. Przed firmami stały kolejki, które przed biurami naprawdę ważnych i wielkich fabryk, jak „Toebbens” czy „Schultz”, urastały do ogromnych rozmiarów. Ci, którzy szczęśliwie zdobyli zaświadczenia pracy, przyczepiali sobie do ubrań małe kartoniki z nazwą organizacji, w której mieli ponoć pracować. Wierzyli, że to ochroni ich przed wysiedleniem.

Mogłem z łatwością wejść w posiadanie takiego zaświadczenia, lecz znów, tak jak to już było w przypadku szczepionki przeciw tyfusowi, tylko dla mnie samego. Nikt z moich znajomych, nawet tych z najlepszymi kontaktami, nie chciał słyszeć o wystawieniu zaświadczeń dla całej rodziny. Sześć bezpłatnych zaświadczeń to było rzeczywiście dużo, a nie mogłem sobie pozwolić na zapłacenie za nie najniższej nawet ceny. Zarabiałem z dnia na dzień, a to, co zarabiałem, przejadaliśmy. Początek akcji w getcie zaskoczył mnie z kilkuset złotymi w kieszeni. Byłem załamany w obliczu mojej bezsilności, zwłaszcza że obserwowałem, jak moi bogatsi znajomi z łatwością zabezpieczali swoje rodziny. Zaniedbany, nieogolony i bez kęsa strawy biegałem od rana do wieczora od jednej firmy do drugiej, żebrząc o litość. Dopiero po sześciu dniach, po wykorzystaniu wszystkich wpływów i znajomości, udało mi się jakoś zdobyć te zaświadczenia. Gdzieś na tydzień przed rozpoczęciem akcji spotkałem ostatni raz Romana Kramsztyka. Był wychudzony i z trudem starał się ukryć zdenerwowanie. Ucieszył się, gdy mnie zobaczył.

Nie jest pan na tournee? - próbował żartować.

Nie – odpowiedziałem krótko. Nie byłem w nastroju do żartów. Postawiłem pytanie, które wówczas wszyscy sobie nawzajem zadawali:

Jak pan myśli? Wysiedlą nas wszystkich? Nie odpowiedział, lecz zauważył wymijająco:

Źle pan wygląda! – spojrzał na mnie ze współczuciem. – Bierze pan to wszystko sobie za bardzo do serca.

A jak można inaczej? – wzruszyłem ramionami. Uśmiechnął się, zapalił papierosa, milczał przez chwilę i po wiedział:

Zobaczy pan, pewnego pięknego dnia wszystko to się skończy, bo… – zatoczył krąg ramionami – bo to nie ma przecież żadnego sensu…

Powiedział to z zabawnym, trochę bezradnym przekonaniem, jak gdyby bezsens wydarzeń stanowić mógł sam w sobie wystarczający argument, żeby zmienić ich bieg.

Ale nie zmienił. A zaczęło być nawet jeszcze gorzej, gdy w następnych dniach do akcji wciągnięto Litwinów i Ukraińców. Byli podobnie przekupni jak policja żydowska, ale w inny sposób. Brali łapówki, ale gdy tylko je otrzymali, mordowali ludzi, od których wzięli pieniądze. Mordowali szczególnie chętnie: dla sportu lub by ułatwić sobie pracę, dla treningu w strzelaniu albo po prostu dla rozrywki. Zabijali dzieci na oczach matek i bawili się, widząc ich rozpacz. Strzelali do ludzi w brzuch, by obserwować, jak się męczą, lub kilku z nich rzucało z pewnej odległości granaty w kierunku ustawionych w rzędy ofiar, by sprawdzić, kto lepiej trafia. W każdej wojnie wypływają na powierzchnię grupy narodowościowe, które są zbyt tchórzliwe, by walczyć otwarcie, i zbyt nędzne, by odgrywać jakąkolwiek samodzielną rolę polityczną, wystarczająco zaś niemoralne, by przyjąć rolę płatnych katów przy jednym z walczących mocarstw. W tej wojnie taką rolę odgrywali faszyści ukraińscy i litewscy.

W tymże czasie zasłużony koniec spotkał agentów gestapowskich – Kohna i Hellera. Nie zabezpieczyli się wystarczająco sprytnie albo byli zbyt oszczędni. Opłacili tylko jedną z dwóch warszawskich central SS, a pech chciał, że wpadli w ręce ludzi właśnie tej drugiej. Przedłożone legitymacje wystawione przez konkurencyjny oddział SS wprowadziły rywali w jeszcze większą wściekłość. Nie ograniczyli się do zastrzelenia Kohna i Hellera, lecz polecili ściągnąć śmieciarką i na niej, wśród śmieci i odpadków, obaj potentaci odbyli ostatnią podróż przez getto, do masowego grobu.

Ukraińcy i Litwini przestali zwracać uwagą na dokumenty pracy. Cały mój sześciodniowy wysiłek, związany z ich zdobyciem, był zniweczony. Trzeba było pracować naprawdę. Jak należało się do tego zabrać? Straciłem resztki otuchy. Leżałem całymi dniami w łóżku, nasłuchując hałasów dobiegających z ulicy. Każdy stukot kół po bruku wzbudzał we mnie paniczny strach. Były to wozy, które wiozły ludzi na Umschlagplatz – inne teraz przez getto nie jeździły – a każdy z tych wozów mógł zatrzymać się przed naszym domem i w każdej chwili mógł zabrzmieć na dziedzińcu gwizd. Wyskakiwałem z łóżka, podbiegałem do okna, po czym kładłem się z powrotem do łóżka. I znowu podbiegałem do okna.

Z całej naszej rodziny tylko ja zachowywałem się tak sromotnie słabo. Może właśnie dlatego, że tylko ja sam – ze wzglądu na moją popularność – mogłem nas jeszcze jakoś uratować i odczuwałem presje, spoczywającej na mnie odpowiedzialności.

Rodzice i rodzeństwo wiedzieli, że są bezsilni. Koncentrowali cały swój wysiłek na tym, żeby się opanować i podtrzymywać złudzenie normalnego życia. Ojciec grał od rana do wieczora na skrzypcach, Henryk studiował, Regina i Halina czytały, a matka cerowała naszą bielizną.

I tym razem znowu Niemcy wpadli na nowy pomysł, jak ułatwić sobie zadanie. Na murach miasta pojawiły się obwieszczenia, które zawiadamiały o tym, że wszyscy, którzy wraz z rodzinami zgłoszą się dobrowolnie na Umschlagplatz do wyjazdu, otrzymają bochenek chleba i kilogram marmolady na osobą i że rodziny ochotników nie będą rozdzielane. Rozpoczął się masowy napływ ochotników, zarówno pod wpływem głodu, jak też w nadziei na wspólne przejście przez nieznane i ciężkie drogi losu.

Nieoczekiwanie przyszedł nam z pomocą Goldfeder. Miał możliwość umieszczenia pewnej liczby ludzi na miejscu zbiórki przy Umschlagplatzu, gdzie sortowano meble i rzeczy z mieszkań wywiezionych już Żydów. Ulokował mnie tam razem z ojcem i Henrykiem, a nam udało się później ściągnąć siostry z matką, która nie pracowała razem z nami, lecz zajmowała się naszym nowym gospodarstwem domowym w budynku, gdzie zostaliśmy zakwaterowani. Gospodarowanie to było dość skromne: każde z nas otrzymywało codziennie pół bochenka chleba oraz ćwierć litra zupy i chodziło tylko o to, by umiejętnie regulować dawki jedzenia, żeby oszukać głód, jak tylko się dawało najlepiej.

Była to moja pierwsza praca u Niemców. Od rana do wieczora dźwigałem meble, lustra, dywany, bielizną osobistą i pościelową lub też ubrania – razciy, które jeszcze kilka dni temu do kogoś należały, nadawały indywidualne oblicze jakiemuś wnętrzu, zamieszkanemu przez ludzi z dobrym smakiem lub bez, zamożnych czy biednych, dobrych bądź złych. Teraz były to rzeczy niczyje, źle traktowane i tylko czasem, gdy przenosiłem naręcze bielizny, unosił się z nich delikatny, słaby jak wspomnienie zapach czyichś ulubionych perfum czy też pojawiały się przez sekundą kolorowe monogramy na białym tle. Wtedy zresztą nie miałem czasu nad tym się zastanawiać. Każda chwila zamyślenia czy nieuwagi pociągała za sobą bolesne uderzenia gumowej pałki lub kopnięcie podkutym butem żandarma, a mogła kosztować nawet życie, jak tych młodych ludzi, których rozstrzelano na miejscu za to, że upuścili i rozbili lustro salonowe.

17
{"b":"100678","o":1}