Литмир - Электронная Библиотека

Od grupy do grupy wlokły się kobiety z dziećmi na rękach. Błagały o kroplę wody, której dopływ na Umschlagplatz został celowo przez Niemców odcięty. Dzieci miały martwe oczy, z opadniętymi do połowy powiekami, ich główki kiwały się na chudziutkich szyjkach, a ich wysuszone wargi były rozwarte, jak pyszczki małych, wyrzuconych przez rybaków na brzeg rybek.

Gdy powróciłem do moich bliskich, nie byli już sami. Do matki przysiadła się nasza dobra znajoma, przy ojcu zaś stanął jej mąż, niegdyś właściciel dużego sklepu. Razem z nimi stał jeszcze jeden ze wspólnych znajomych, dentysta, który praktykował blisko naszego domu – na Śliskiej. Kupiec był generalnie dobrej myśli, natomiast dentysta widział wszystko w czarnych kolorach. Był nerwowy i rozgoryczony.

– To hańba, która okryje nas wszystkich! – prawie krzyczał. – Dajemy się prowadzić na śmierć jak stado owiec! Gdybyśmy rzucili się w pół miliona ludzi na Niemców, rozbilibyśmy getto. Albo przynajmniej zginęlibyśmy tak, żeby nie stać się wstydliwą plamą w historii świata.

Ojciec przysłuchiwał się. Po części nieśmiało, po części z dobrodusznym uśmiechem wzruszył lekko ramionami i zauważył:

– A skąd pan wie, że wyślą nas wszystkich na śmierć? Dentysta klasnął w dłonie.

– Oczywiście, że tego nie wiem! Skąd miałbym to wiedzieć? Oni mieliby nam to zdradzić? Ale z dziewięćdziesięcioprocentową pewnością można powiedzieć, że chcą nas wszystkich wykończyć.

Ojciec uśmiechnął się ponownie, jakby po jego odpowiedzi nabrał jeszcze więcej pewności siebie.

Pianista - pic_2.jpg

Władysław Szpilman, fotografia do kenkarty, 1942 r.

Pianista - pic_3.jpg

Władysław Szpilman jako mały chłopiec

Z rodzeństwem: Haliną, Reginą i Henrykiem, 1914 r.

Pianista - pic_4.jpg
Pianista - pic_5.jpg
Pianista - pic_6.jpg

Siostra Halina

Matka Władysława Szpilmana – Edwarda (brak zdjęcia)

Pianista - pic_7.jpg

Władysław Szpilman, 1929 r.

Pianista - pic_8.jpg
Pianista - pic_9.jpg

Matka Władysława Szpilmana – Edwarda, 1931 r. Z rodzicami, 1935 r.

Pianista - pic_10.jpg
Pianista - pic_11.jpg

Babcia i siostra Regina, 1935 r. Matka i Regina, 1935 r.

Pianista - pic_12.jpg

Plakat z koncertu w Cafe Sztuka, warszawskie Getto, 1942 r.

Pianista - pic_13.jpg
Pianista - pic_14.jpg

Z profesorem Romanem Jasińskim, dyrektorem muzycznym Polskiego Radia, Warszawa, 1946 r.

Pianista - pic_15.jpg

Władysław Szpilman, 1946 r.

Pianista - pic_16.jpg
Pianista - pic_17.jpg

W studiu Polskiego Radia

Pianista - pic_18.jpg

Władysław Szpilman z żoną Haliną, 1955 r.

Pianista - pic_19.jpg

Ze znakomitym skrzypkiem Bronisławem Gimplem, 1957 r.

Pianista - pic_20.jpg

Warszawski Kwintet Fortepianowy

Pianista - pic_21.jpg

Władysław Szpilman i Bronisław Gimpel, 1978 r.

– Niech pan spojrzy – powiedział i wskazał szerokim gestem tłum na Umschlagplatzu – nie jesteśmy żadnymi bohaterami. Jesteśmy tylko zwykłymi ludźmi i dlatego wolimy wybrać ryzyko dziesięcioprocentowej szansy na pozostanie przy życiu.

Kupiec popierał ojca. I on był całkiem przeciwnego zdania niż dentysta: Niemcy nie mogli być przecież tacy głupi, żeby roztrwonić tak wielką siłą roboczą, jaką stanowili Żydzi. Myślał o obozach pracy, być może nawet ciężkich, ale z pewnością nikt nikogo nie będzie mordował.

Tymczasem kupcowa opowiadała Reginie i matce o swym srebrze, które zamurowała w piwnicy. Było ono piękne i wartościowe i spodziewała się odnaleźć je po powrocie z zesłania.

Było już popołudnie, gdy wpędzono na plac następną grupę wysiedleńców. Pośród nich dostrzegliśmy z przerażeniem Halinę i Henryka. Więc i oni mieli podzielić nasz los. A przecież tak wielkim pocieszeniem dla nas było to, że przynajmniej ich dwoje mogłoby przeżyć.

Rzuciłem się w kierunku Henryka – z pewnością to jego idiotyczna prostolinijność zawiniła, że ani on, ani Halina się nie uratowali. Zasypałem go pytaniami i zarzutami, ale przecież nie zasługiwałem na jakąkolwiek odpowiedź. Wzruszył ramionami, wyciągnął małe oksfordzkie wydanie Szekspira, przystanął z boku i zajął się czytaniem.

Dopiero Halina opowiedziała nam, jak się tu znaleźli: dowiedzieli się o naszej wywózce i zgłosili się po prostu na ochotnika na Umschlagplatz, gdyż chcieli być razem z nami.

Był to idiotyczny wybuch uczuć z ich strony. Postanowiłem za wszelką cenę ich stąd wyprowadzić, bo przecież nie znajdowali się na liście wysiedleńców i mogliby pozostać w Warszawie.

Przyprowadził ich tu policjant żydowski, który znał mnie ze „Sztuki”, i liczyłem na to, że uda mi się łatwo przemówić mu do sumienia, zważywszy, że – formalnie rzecz biorąc – nie było żadnej konieczności tych dwojga wywozić. Niestety, przeliczyłem się. O niczym nie chciał słyszeć. Jak każdy z policjantów i on miał obowiązek samodzielnego dostarczania na Umschlagplatz każdego dnia po pięć osób, pod groźbą wywiezienia, gdyby tego rozkazu nie wykonał. Halina i Henryk dopełniali jego dzisiejszej piątki. Zmęczył się i nie zamierzał ich zwalniać, bo musiałby ponownie pójść na łapankę. A poza tym dokąd iść, u diabła!?

Taka łapanka nie była jego zdaniem wcale prostą sprawą, gdyż ludzie nie chcieli ułatwiać policji zadania i ukrywali się. Ponadto miał już wszystkiego szczerze dosyć.

Powróciłem do moich z pustymi rękami. I ta ostatnia próba uratowania przynajmniej części naszej rodziny spełzła, podobnie jak wszystkie inne przedtem, na niczym. Załamany usiadłem przy matce.

Choć była już piąta po południu, upał nie ustawał, a tłum gęstniał z godziny na godzinę. Ludzie tracili się z oczu w panującym ścisku i nawzajem się nawoływali, ale – daremnie. Z sąsiadujących ulic dochodziły odgłosy strzałów i typowego dla łapanek pokrzykiwania. Napięcie wzrastało wraz ze zbliżaniem się godziny, o której miał być podstawiony pociąg.

Sytuację pogarszała siedząca w pobliżu kobieta, powtarzająca bezustannie pod nosem pytanie: „Po co ja je udusiłam?”. Wiedzieliśmy już, o co jej chodziło. Zdołał się tego dowiedzieć nasz kupiec. Gdy wszyscy mieli opuścić dom, kobieta ukryła się wraz z mężem i dzieckiem w przygotowanym schowku. Gdy obok przechodziła policja, dziecko zapłakało, a matka ze strachu udusiła je własnymi rękami. Płacz i późniejsze rzężenie dziecka zostały usłyszane, a kryjówka ujawniona.

W pewnym momencie przecisnął się w naszym kierunku przez tłum chłopak, niosący na zawieszonej u szyi tasiemce pudełko z cukierkami. Sprzedawał je po niesamowitych cenach, mimo że Bóg raczy wiedzieć, co miał zamiar później zrobić z tak zarobionymi pieniędzmi… Za resztkę zebranych drobnych kupiliśmy jednego jedynego iryska, którego ojciec podzielił scyzorykiem na sześć równych części – nasz ostatni wspólny posiłek.

Około szóstej zapanował na placu nerwowy niepokój. Przyjechało parę samochodów i żandarmi wybierali młodych i silnych ludzi spośród tych przeznaczonych na wywóz. Szczęśliwcy ci mieli być najwidoczniej przeznaczeni do innych zadań. Wielotysięczny tłum zaczął przepychać się w tym kierunku, przekrzykiwano się, próbowano przedostać się do przodu i zachwalać swoje walory fizyczne. Niemcy odpowiedzieli strzałami. Dentysta, pozostający nadal wśród nas, nie mógł opanować oburzenia. Z wściekłością nacierał na mojego ojca, jakby to on był temu wszystkiemu winien.

19
{"b":"100678","o":1}