Литмир - Электронная Библиотека

Coraz więcej robotników z Alei Ujazdowskich przenoszono teraz do nas. Coraz też więcej SS-manów, którzy byli tam nadzorcami, przechodziło na plac budowy przy ulicy Narbutta. Pewnego poranka znalazł się tu postrach robotników, sadysta o nieznanym nam nazwisku, którego nazywaliśmy „Zig-zag”. Męczenie ludzi w pewien specyficzny sposób przynosiło mu rodzaj przeżycia erotycznego: rozkazywał swojej ofierze schylić się, chwytał jej głowę swoimi udami, zaciskał i pobladły z wściekłości, sycząc przy tym przez zaciśnięte zęby: „zig-zag, zig-zag!”, walił nahajką w siedzenie nieszczęsnego. Nigdy nie odpuszczał ofierze, zanim nie omdlała z bólu. I znowu kursowały po getcie plotki o ponownym „wysiedleniu”. Gdyby się sprawdziły, stałoby się oczywiste, że Niemcy zamierzają nas wytępić aż do ostatniego. W końcu pozostało nas już tylko około sześćdziesięciu tysięcy i jaki mógłby być inny poza tym cel, dla którego zależałoby im na usunięciu tej grupki z miasta? Coraz częściej rozważano stawienie oporu Niemcom. Szczególnie zdecydowana na walkę była młodzież żydowska, a nawet to tu, to tam zaczęto potajemnie umacniać domy w getcie, aby w razie konieczności można było się w nich bronić. Niemcy musieli to wyczuć, gdyż na murach getta pokazały się obwieszczenia, które w ciepłych słowach zapewniały nas, że następne wysiedlenie nie wchodzi w grę. Nadzorcy naszej grupy codziennie zapewniali nas o tym sami z siebie i aby uwiarygodnić ich słowa, zezwolono nam od teraz oficjalnie na codzienny zakup pięciu kilogramów kartofli oraz bochenka chleba i zabieranie ich z „aryjskiej” strony miasta do getta. W swojej „wielkoduszności” Niemcy posunęli się nawet tak daleko, że zezwolili delegatowi naszej grupy na codzienne swobodne poruszanie się po mieście i dokonywanie zakupów dla całej grupy. Wyszukaliśmy odważnego, młodego chłopaka o przezwisku „Majorek”. Niemcy nie przewidzieli tylko jednego, że „Majorek” – zgodnie z naszymi zaleceniami – zostanie łącznikiem pomiędzy organizacją ruchu oporu w getcie i takimiż organizacjami poza jego murami. Posiadanie przez nas oficjalnego pozwolenia na wwóz określonej ilości żywności do getta spowodowało wielką aktywność handlową wokół naszej grupy. Codziennie, gdy opuszczaliśmy getto, czekała na nas po drugiej stronie murów chmara handlarzy, którzy wymieniali u moich kolegów żywność na „ciuchy”, czyli stare, znoszone ubrania. Handel ten nie interesował mnie tak bardzo jak wiadomości, które przy tej okazji zdobywaliśmy od handlarzy. Alianci wylądowali w Afryce, Stalingrad bronił się już od trzech miesięcy, a w Warszawie dokonano nowego zamachu: wrzucono granaty do niemieckiego „Cafe-Clubu”. Każda z takich wiadomości dodawała nam odwagi, wzmacniała naszą wytrwałość i wiarę w bliski upadek Niemiec. Krótko potem rozpoczęły się także w getcie pierwsze akty zbrojnego rewanżu, skierowanego z początku głównie przeciwko sprzedawczykom. Zamordowano jednego z największych łajdaków w szeregach policji żydowskiej, okrytego sławą łapacza ludzi i dostawcę kontyngentów na Umschlagplatz – Lej kina. Krótko potem śmierć spotkała z rąk naszych żydowskich zamachowców niejakiego Firsta – łącznika pomiędzy Gminą i gestapo. Szpicli w getcie po raz pierwszy ogarnął strach.

Z wolna podnosiłem się na duchu i wzrastała moja chęć przeżycia. Dlatego pewnego dnia zwróciłem się do „Majorka” z prośbą, by zadzwonił z miasta do moich znajomych: niechby mnie stąd jakoś wyciągnęli i ukryli. Po południu oczekiwałem z bijącym sercem jego powrotu. Wrócił, nie przynosząc żadnych dobrych wiadomości: znajomi powiedzieli mu, że nie mogą brać na siebie ryzyka ukrywania Żyda. – Za to groziła w końcu śmierć! – wyjaśniali, oburzeni, że można było im coś takiego w ogóle zaproponować. Tak. Tu nie da się nic zdziałać. Oni powiedzieli nie, ale może następni okażą się bardziej łaskawi. W żadnym przypadku nie należało tracić nadziei. Przed nami Nowy Rok.

31 grudnia 1942 roku niespodziewanie nadszedł duży transport węgla. Całość musieliśmy rozładować i przenieść do piwnic domu przy Narbutta jeszcze tego samego dnia. Była to ciężka praca i trwała nadspodziewanie długo. Zamiast wyruszyć w kierunku getta o szóstej wieczorem, wychodziliśmy w drogę, gdy była już noc.

Szliśmy trójkami naszą codzienną trasą: Polną, przez Chałubińskiego i dalej wzdłuż ulicy Żelaznej do bramy getta. Byliśmy już na ulicy Chałubińskiego, gdy od czoła kolumny rozległy się dzikie wrzaski. Zwolniliśmy kroku. Chwilę później wiedzieliśmy, co się dzieje: natknęliśmy się zupełnie przypadkowo na dwóch zalanych SS-manów. Jednym z nich był „Zig-zag”. Rzucili się na nas i zaczęli tłuc nahajkami, z którymi nie rozstawali się nawet podczas pijackich eskapad. Robili swoje systematycznie, lejąc trójkę za trójką, zacząwszy od początku kolumny. Gdy dokończyli dzieła, ustawili się na chodniku oddaleni od nas o parę kroków, wyciągnęli pistolety i „Zig-zag” wrzasnął: – Inteligencja wystąpić!

Nie ulegało wątpliwości, że chcieli nas zabić na miejscu. Nie mogłem się zdecydować. Nie wystąpienie mogło ich jeszcze bardziej rozjuszyć. Z drugiej zaś strony mogli nas przecież sami wyciągnąć z kolumny, by przed zamordowaniem jeszcze zmasakrować za karę, że nie wystąpiliśmy dobrowolnie. Stojący obok mnie historyk – doktor Zajczyk, docent uniwersytecki – trząsł się na całym ciele, dokładnie tak jak ja i też jak ja był niezdecydowany. Jednakże po drugim wrzasku wystąpiliśmy z kolumny. Było nas siedmiu. Stanąłem oko w oko z „Zig-zagiem”, który się do mnie zwrócił, wykrzykując:

– Nauczą was jeszcze porządku! Co robiliście tyle czasu?! – wymachiwał mi pistoletem przed nosem. – Mieliście tędy przechodzić o szóstej, a jest już dziesiąta!

Nie odpowiadałem, pewny, że i tak za chwilę zostaną zastrzelony. Spojrzał mi w oczy mętnym wzrokiem, zatoczył się pod latarnią i nieoczekiwanie powiedział całkiem spokojnym głosem:

Wasza siódemka odpowiada osobiście za doprowadzenie kolumny do getta. Możecie odejść. Już się odwróciliśmy, gdy wrzasnął:

Wrócić!

Teraz miał przed sobą doktora Zajczyka. Złapał go za kołnierz, potrząsnął nim i wycharczał:

Wiecie, dlaczego was biliśmy? Doktor milczał.

Wiecie dlaczego?

Ktoś z dalej stojących, zapewne przerażony, zapytał nieśmiało:

Dlaczego?

Żebyście wiedzieli, że dziś jest Nowy Rok!

Byliśmy już w kolumnie, gdy usłyszeliśmy następny rozkaz:

– Śpiewać!

Zdziwieni spojrzeliśmy na „Zig-zaga”. Zatoczył się, beknął i dokończył:

– … wesoło!

Zaśmiał się głośno ze swojego dowcipu, odwrócił się i słaniając się, poszedł przed siebie. Chwilą później zatrzymał się i groźnie krzyknął:

– Głośno!!!

Nie wiem już, kto z nas pierwszy zaintonował melodię, i nie wiem też, dlaczego akurat była to właśnie ta wojskowa piosenka. Przyłączyliśmy się wszyscy. W końcu było nam obojętne, co śpiewamy.

Dopiero dziś, gdy wspominam tamtą chwilą, uświadamiam sobie, jak wiele tragizmu splotło się wtedy z komizmem. Środkiem ulicy miasta, w którym przejawy polskiego patriotyzmu od lat były karane śmiercią, szliśmy – grupka zmaltretowanych Żydów – drąc się wniebogłosy i bezkarnie tej sylwestrowej nocy śpiewając:

– „Hej strzelcy wraz!…”

23
{"b":"100678","o":1}