Były okute potężnymi sztabami z żelaza, nie miały żadnego otworu na klucz, żadnych uchwytów. Ale drewno było spróchniałe a sztaby zardzewiałe, tak że gdy Malcon chwycił za jedną z nich, odłamała się prawie bez dźwięku. Pchnął drzwi najpierw słabo, potem mocniej. Zaskrzypiały, trzasnęło pękające drewno; Malcon naparł ramieniem, podważając jednocześnie drzwi ostrzem miecza. Po krótkiej walce drzwi złamały się, zawisając na jednym zawiasie, w twarz uderzył zapach stęchlizny i kurzu. Malcon wysunął do przodu ramię z pochodnią i ostrożnie przekroczył próg.
Znalazł się w dużej, ciemnej komorze zapełnionej różnego rodzaju skrzyniami, workami i beczkami. Słaby zapach korzeni wskazywał na przeznaczenie komory, ale widocznie Mezar dawno temu zapomniał o tej spiżarni – przy każdym, najostrożniejszym kroku obłoki pyłu wzbijały się w powietrze, a pochodnia mimo ostrożności Malcona co rusz wzniecała ogień w pajęczynach gęsto oplatających wszystkie złożone tu przedmioty. Skrzynie poustawiane jedna na drugiej pozapadały się, rozsypując zawartość, a gdy Malcon trącił jeden z worków zetlała tkanina pękła i na podłogę wysypało się kilka wiader okrągłych orzechów. Malcon nie zauważył, że dwa z nich potoczyły się aż do wyłamanych przez niego drzwi, jeden zatrzymał się na jakiejś drzazdze, a drugi przeskoczył przez próg i najpierw wolno potem coraz szybciej poturlał się w dół, słabo stukocząc na stopniach. Malcon nie słyszał tego odgłosu, ponieważ dotarł już do drugich drzwi. Te były w lepszym stanie, w dodatku zaopatrzone w masywną klamkę. Gdy ją nacisnął, ugięła się zgrzytając cicho i drzwi stanęły otworem.
Była to druga spiżarnia. Tu też stały beczki, skrzynie i leżały sterty worków, ale ta była używana – mocny apetyczny zapach wypełniał ją całą i obudził żołądek Malcona. Przełknął ślinę i poszedł wzdłuż szeregu pak i beczek po czystej kamiennej podłodze. Dookoła wciąż panowała martwa cisza, Malcon przeszedł między rzędami skrzyń i doszedł do trzecich drzwi. Przez cieniutką szczelinę między drzwiami i podłogą sączyło się światło. Drzwi prowadziły więc do jakiejś sali albo na korytarz z oknami. Malcon zgasił pochodnię i przywarł uchem do drzwi. Słuchał chwilę, ale jedynym dźwiękiem jaki słyszał było bicie własnego serca. Odsunął się i położył rękę na klamce. Nacisnął lekko, a gdy posłusznie posunęła się w dół pociągnął drzwi. Światło wpadło do spiżarni, Malcon szybko przymknął drzwi i odczekał aż oczy przestały łzawić, przysunął się do szczeliny i wyjrzał.
Poznał od razu to miejsce – widział te wąskie okienka z balkonu na skale. Słońce świeciło wysoko kładąc jasne prostokąty światła na gładkiej kamiennej posadzce tuż pod oknami. Cała reszta krużganka wykutego w skale pogrążona była w półmroku. Malcon stanął w drzwiach i rozejrzał się na boki, wysunął się nieco i ponownie spojrzał w jedną i drugą stronę. Był sam i to go rozzłościło; przygotowany był na walkę, atak, wtedy czuł by się lepiej. Przesunął Gaed pod bluzą, tak by móc go Wyjąć szybko lewą ręką, odetchnął głęboko i ruszył w lewo.
Trzymał się ściany po lewej ręce. Z każdym krokiem odsłaniał się kolejny kawałek skalnego krużganka i z każdym krokiem rosło zdziwienie Malcona. Spodziewał się gęstych straży, czujnych wartowników, tymczasem wcale nie napotykał śladu człowieka, nie słyszał żadnych kroków, rozmów. Szedł więc ocierając się ramieniem o jasna ścianę bez śladu drzwi, prostokąty światła słonecznego stawały się cieńsze i cieńsze, aż zniknęły zupełnie, teraz tylko rozproszone światło wpadało przez wyciosane w grubej skale okna. Malcon przyspieszył nieco, teraz w tym półmroku miał większe szansę – wiedział, że każdy napotkany to nieprzyjaciel natomiast wszyscy inni mogli go wziąć za swojego. I wtedy zobaczył pierwszego wroga.
Ktoś szczupły, ubrany w niebieską, luźną szatę z żółtym pasem stał przy jednym z okien z głową wciśniętą w wąską szczelinę. Malcon nie widział żadnej broni, szybko rozejrzał się, wyjął nóż i zrobił kilka szybkich, cichych kroków. Zatrzymał się tuż za mężczyzną i rozejrzał jeszcze raz. Byli sami. Wyciągnął rękę, złapał kołnierz kaftana i szarpnął do siebie. Gdy napadnięty uderzył plecami w Malcona, ten złapał go lewą dłonią za brodę i zadarł do góry. Jednocześnie przyłożył ostrze noża do szyi. Pociągnął mężczyznę za sobą i poszli razem, przytuleni do siebie. Przy pierwszych drzwiach, Malcon mocniej przycisnął nóż i przysunął się bliżej drzwi. Jeniec posłusznie nacisnął klamkę. Znaleźli się w wąskim korytarzu prowadzącym w głąb skały. Malcon przystanął przy pierwszych drzwiach po lewej stronie, ale ku jego zdziwieniu jeniec szepnął coś i szarpnął się do przodu, choć nóż przeciął skórę i wąziutki strumyczek krwi spłynął pod jego kaftan; Malcon przyjrzał się twarzy jeńca i skinął głową. Poszli dalej i zatrzymali się przy trzecich kolejnych drzwiach. Jeniec pokazał na nie ręką, a gdy Malcon kiwnął głową pchnął je. Weszli do malutkiego pokoju bez okien. Trzy cienkie łuczywa oświetlały pomieszczenie. Malcon rozejrzał się nie puszczając ofiary; niskie wąskie łóżko, prosta, drewniana skrzynia, gładkie ciemne ściany. Odwrócił jeńca twarzą do siebie i pchnął na ciężki zydel. Na stołku wsiał nowy, żółty pas.
Niedługo po odejściu Malcona Hok wstał, pozbierał wszystko to, co mogło się jeszcze przydać: tobołki z resztą zapasów i broń, odrzucił worki, w których niedawno jeszcze było powietrze na wędrówkę po korytarzu gulamii i wolno wdrapał się trzydzieści schodków do góry. Wolał być dalej od ohydnych robaków. Po namyśle zszedł po odrzucone wcześniej worki, wrócił do Zigi i rozłożył je. – Połóż się – powiedział cicho. – Należy nam się odpoczynek. Pod głowę podłożył sobie jeden z tobołków i ułożył się najwygodniej jak tylko to było na wąskim stopniu możliwe. Usłyszał, że wilczyca robi to samo, jej ciepły oddech musnął jego szyję. Najpierw patrzył w ciemność i nasłuchiwał, ale najmniejszy promień światła, okruch dźwięku nie zakłócał ciemności i ciszy. Hok przymknął oczy. Wolno obracał w myślach kilka ostatnich dni, nie wiedząc, że wcale nie tak dawno czynił to samo Malcon. Zaczął cichutko nucić, w tej samej chwili Ziga poderwała się i sapnęła krótko. Hok, zaskoczony, poderwał się i usiadł. Wsłuchiwał się w ciszę, ale do jego uszu nie dotarł żaden dźwięk. Odszukał głowę Zigi i podrapał ją między uszami, ale wilczyca nie chciała ułożyć się z powrotem, stała z pyskiem skierowanym ku górze. Hok przekręcił się i ukląkł, zacisnął powieki i wytężył słuch. Najpierw nie słyszał niczego, ale gdy odwracał się, by na powrót ułożyć się wygodnie na workach, cichy stukot dotarł i do jego uszu.
Dźwięk zbliżał się, ktoś zbiegał po stopniach w dół. Hok zerwał się i wyciągnął przed siebie miecz, przyciągnął wilczycę do lewej nogi. Stukot lekkich kopyt rozlegał się coraz bliżej, czasem urywał się jakby to coś przystawało i nasłuchiwało, a potem robiło kilka szybkich nieregularnych kroczków. Ziga ziewnęła w ciemności i usiadła, teraz i Hok zrozumiał, że nie są to kroki lecz jakiś przedmiot toczy się po spiralnych schodach w dół. Stukot był coraz bliżej, Hok szybko ukląkł i rozłożył poły kaftana, przymknął oczy i po chwili suche, twarde uderzenia zbliżyły się i coś lekkiego uderzyło Hoka w ramię. Szybko puścił kaftan i zamachał rękami usiłując złapać niewidoczny przedmiot, usłyszał jakieś stuknięcie obok swojego kolana i od razu udało mu się chwycić w dłoń gładką, twardą kulkę Zacisnął na niej palce.
– Mam to Ziga. Zaraz się temu przyjrzymy… – obmacywał kulkę wodząc palcami po wypolerowanej powierzchni. – Wiesz, na co to mi wygląda? – zapytał. – To jest orzech. Tylko skąd on się tu wziął?
Usiadł na stopniu i myślał. Po chwili rozbił orzech, uderzając nim o kamienny stopień, ale suchy strup, jaki znajdował się wewnątrz, w niczym mu nie pomógł. Strząsnąwszy okruchy skorupy i wyschłego wnętrza na schody Hok poderwał się i zaczął zbierać spakowane wcześniej rzeczy.
– Idziemy do Malcona – powiedział do wilczycy i usłyszał, że poderwała się i stanęła gotowa do drogi.
Zarzucił na ramiona oba tobołki, przypasał miecz i wziął do ręki oba łuki, a kołczany włożył pod pachę. Cmoknięciem przywołał wilczycę i ruszył do góry. Musieli zrobić cztery przystanki, zanim dotarli do wyważonych drzwi. W zapomnianej komorze Hok, uspokojony zachowaniem się Zigi, oderwał strzęp jakiejś zetlałej szmaty i obwiązał nią koniec cienkiej deski, o którą się potknął w ciemnościach. Spocił się, ale rozpalił kopcącą pochodnię i w jej świetle odnalazł włożone w uchwyt na ścianie, nadpalone łuczywo. Wyschnięty na kamień tłuszcz skwierczał i w końcu zaczął się topić – stara pochodni paliła się lepiej niż sparciała szmata. Ziga niespokojnie dreptała w miejscu, więc Hok puścił ją przodem i poszedł za nią. Gdy doszli do drzwi, zostawił pod ścianą oba tobołki i łuk Malcona, i dopiero wtedy przekroczył próg. Ziga szybko skierowała się do drzwi, którymi Malcon wyszedł na krużganek i przystanęła przy nich. Hok długo nasłuchiwał z uchem przyłożonym do chłodnego drewna, zanim zdecydował się sięgnąć do klamki. Delikatnie odsunął Zigę i przyłożył oko do szpary. Zobaczył wąskie okienka wykute w skale i cień pod drzwiami. Poczekał jeszcze trochę i wysunął się za drzwi, przyklejając ciało do ściany, Ziga równie ostrożnie wymknęła się za nim i przystanęła przy nodze. Hok, kręcąc cały czas głową na wszystkie strony,
zrobił
krok w kierunku okienek, obrzucając spojrzeniem większy niż dotychczas odcinek kolistej galerii, była pusta, więc szeptem i gestem kazał wilczycy szukać śladów Malcona. Przeszli zaledwie trzydzieści kroków gdy zza łagodnie zakręcającej ściany przed nimi dobiegł odgłos głośnego stuknięcia. Ziga przystanęła, sierść zjeżyła się jej na karku.