Drzwi drgnęły i bezgłośnie otworzyły się. Den zrobił dwa kroki i wszedł do komnaty. Drzwi zamknęły się. Den nie podchodził bliżej, czekając na przyzwolenie. Rozglądał się po ścianach, sprawdzając czy wszystkie otwory, przez które wpadały wąskie promyki i uderzały w Salcer, są otwarte. Dopiero teraz w jego głowie rozbrzmiał rozkaz – podszedł bliżej stołu i zamarł. Zaczął oddychać szybciej, coraz szybciej, czoło zalśniło mokrym blaskiem.
Nie czuł zimna, nie słyszał swojego chrapliwego oddechu ani bicia serca, tłukącego się jak kulka grochu w dziecinnej zabawce. Stał ze spojrzeniem wbitym w Salcer i wchłaniał całą wiedzę o wydarzeniach wokół Greez w ciągu ostatniego dnia i nocy. Widział, zapamiętywał jakieś poruszenia na skale, atak jednej z figur na coś żywego na małym występie skalnym. Zobaczył, jak z tego samego miejsca wypada na zewnątrz kłąb pyłu i piasku. Wszystko to z jednego i tego samego kierunku, ten sam opal przekazał wszystkie te wiadomości Salcerowi. Pozostałe trzydzieści dziewięć nie widziało żadnego poruszenia, nie miały więc czego przekazywać. Kamień wiadomości, błyszczący od wejścia Dena do komnaty, zmętniał i młodzieniec zrozumiał, że to już koniec bezgłośnej rozmowy. Odzyskał władzę w rękach i nogach, jęknął głośno, wyczerpany słuchaniem, którego Mezar unikał z tego właśnie powodu, skłonił się przed Salcerem i odwrócił do drzwi. Otworzyły się w ciszy, Den wyszedł i nie patrząc na strażnika ruszył w kierunku pokoju, w którym Mag wysłuchiwał jego opowieści o wiadomościach przekazanych przez Kamień Wiadomości. W wąskim korytarzu zatrzymał się przed małą misą we wgłębieniu ściany, do której wpływał mały strumyk świeżej wody, napił się i ochłodził rozpaloną twarz. Wytarł się połą kaftana i szybko poszedł wzdłuż korytarza. Tutaj nie było żadnych straży, Mezar nie ufał nikomu, tylko własnej sile i przebiegłości. Den zatrzymał się przed drzwiami, które co rano przekraczał i wytarł pot z czoła.
– Den, panie. Rozmawiałem z Salcerem – powiedział niezbyt głośno.
Drzwi poruszyły się i uchyliły, młodzieniec nie drgnął, poczekał aż drzwi, po chwili wahania, otworzą się szerzej i dopiero wtedy postawił nogę na progu. Zaraz za progiem ukląkł i pochylił się w długim ukłonie. Czuł zimną łapę w swojej głowie, lekkie ukłucia bólu, ale ten spodziewany, największy, nie przyszedł.
– Mów! – usłyszał.
– Żadne z oczu Kamienia Wiadomości nie widziało wroga – Nikt nie odważył się zakłócić twego spokoju, panie – nie unosił głowy, przez te całe siedem lat ani razu nie widział dokładnie Maga, z sapania mógł się domyślać, że był gruby, tym bardziej, że nieraz widział jakie ilości jedzenia wędrowały do komnat Mezara.
– Dobrze patrzyłeś? – upewniał się Mag. – Od kilku dni mam szare sny.
Zimna dłoń ścisnęła mózg Dena i przytrzymała chwilę. Jęknął głośno, trochę z bólu, trochę spodziewając się, że sprawi to przyjemność Mezarowi. Dobiegł go cichy, śliski, napęczniały zadowoleniem śmiech, powstrzymał się od jęku, ale uderzył lekko głową o podłogę.
– Dobrze – dobiegł go wyrok Maga. – Miałeś młodszego brata?
– Tak, panie. Maoga miał dwa lata, kiedy ja odjeżdżałem.
– Uciekaj.
Wycofał się na kolanach pod drzwi, nie odwracając się, z pochyloną głową, przekroczył próg i dopiero, gdy drzwi zamknęły się przed nim odwrócił się i poszedł w kierunku schodów. Zszedł na najniższe piętro nie spotykając nikogo po drodze i przystanął dopiero przy jednym z wąskich okien. Wysunął głowę i popatrzył na wzgórza, zza których przyjechał kilka lat temu. Pomyślał spokojnie, że tym razem ojciec przywiezie Maoga, który zajmie jego miejsce przy Kamieniu Wiadomości. Zupełnie bez strachu przyjął wiadomość, że niedługo nie będzie potrzebny Mezarowi. Mag wiedział, a Den domyślał się, że po kilku latach służby Salcer niszczy człowieka i trzeba go zastąpić nową ofiarą. Domyślał się również co się stanie z nim, Denem, ale i to nie przyspieszyło bicia jego serca. Gdzieś pod skorupą, w której się zamknął, nieśmiało tliła się radość – oszukał Maga! Obok tej małej radości pełgała nadzieja, że komuś, kiedyś, to kłamstwo może się przydać.
Płaski dotąd korytarz obniżył się nagle, przechodząca dalej w pnące się do góry schody. W tym miejscu pochodnia zapłonęła żywym, ostrym płomieniem, ale Malcon przebiegł jeszcze kilka stopni, zanim odważył się wciągnąć ostrożnie trochę powietrza. Miało bardzo słaby obcy zapach, ale z całą pewnością nadawało się do oddychania. Dorn zrzucił na schody prawie już pusty worek i kilka razy odetchnął przez nos. Zdjął łuk i kołczan ze strzałami. Nasłuchiwał. Nic prócz jego oddechu nie zakłócało ciszy. Chwycił pochodnię i zbiegł po schodkach w dół. Przebiegł ze czterdzieści kroków zanim w ledwo tlącym się płomieniu pochodni zauważył leżącego bez ruchu Hoka, worek z Zigą i kłąb grubych jak męskie ramię, długich, białych robaków. Ciął kilka razy kłąb gulamii mieczem. Gdy część skręciła się w agonii, a reszta zakłębiła się w pospiesznym odwrocie. Malcon zarzucił Hoka na plecy chwycił worek z wilczycą pod ramię i zaczął szybko wracać ku zbawczym schodom. Po dwudziestu krokach musiał jednak porzucić Zigę i na plączących się nogach dotarł do pierwszych stopni. Potykając się i jęcząc przez zaciśnięte zęby wdrapał się wyżej i zrzucił Hoka na Ziemię. Sam zwalił się obok niego i z bulgotem zaczerpnął powietrza, po kilku oddechach odwrócił Hoka na plecy, nacisnął kilka razy na brzuch i wsłuchał się w bicie serca. Odetchnął znowu kilka razy i pobiegł po porzucony worek z Zigą. Korytarz utonął w ciemnościach, pochodnia zgasła z braku powietrza albo zgasiły ją gulamie. Malcon wyjął Gaed i w jego świetle posuwał się do przodu trzymając miecz w drugiej ręce. Białe robaki były już przy worku, ale cofnęły się szybko, sycząc i wypuszczając kłęby białego dymu. Malcon schował miecz i przyświecając sobie Gaedem, z Zigą w worku i wrócił do Hoka. Tym razem prawie zemdlał padając obok przyjaciela, ale jego ręce, prawie bez udziału świadomości, rozerwały worek, w którym wciąż nieruchomo leżała Ziga. Tym razem Malcon potrzebował dłuższej chwili, by oprzytomnieć. Podniósł się, trzęsącymi rękami chwycił worek i wytrząsnął z niego wilczycę. Przypadł do niej wysłuchując serca, a potem kilka razy uderzył mocno w klatkę piersiową zwierzęcia. Przesunął się trochę i poklepał Hoka po twarzy. Pochylał się teraz to w stronę Zigi, to w stronę Hoka, nie przestając ratować przyjaciół. Coraz silniej biły ich serca, słychać było wyraźny szmer oddechów. Ziga pierwsza poruszyła łbem, a w chwilę potem drgnęły powieki Hoka. Szeroki uśmiech rozciągnął wargi Malcona.
– Wiesz… Kiedy zobaczyłem ciemny korytarz… kiedy nie widziałem ciebie… wiedziałem, że umieram. Ale wcale się tego nie przestraszyłem.
– Akurat ci wierzę. Byłeś odurzony tym trującym powietrzem. Gdyby tak nie było, szedłbyś dalej, a nie układał się do odpoczynku tuż przed schodkami.
– Nie jestem tak dobry jak ty w nurkowaniu.
– Wśród rówieśników również nie miałem sobie równych. Na takich zabawach spędziłem całe dzieciństwo i sporą część młodości – Malcon nagle przestał się uśmiechać. – Dobrze się czujesz?
Hok pokiwał głową i położył rękę na głowie Zigi. Wilczyca dyszała ciężko, gęsta ślina spływała jej z pyska, ale – co ucieszyło Hoka – nie pamiętała o uderzeniu w głowę, a przynajmniej nie odsuwała się od jego ręki. Malcon wstał i kopnął lekko worki. Schylił się i pozbierał swoją broń, napiął cięciwę łuku, ale odłożył go pod ścianę, schował tylko nóż i miecz do pochwy, poprawił Gaed pod bluzą.
– Zostań tutaj. Ja pójdę i sprawdzę co tam jest na górze. Poczekajcie na mnie.
Ruszył w górę po schodach stawiając bezgłośnie stopy na kamiennych stopniach pokrytych cienką warstwą kurzu. Po chwili schody zaczęły skręcać, aż w końcu Malcon zorientował się, że stały się spiralą otaczającą kamienny, gruby słup. Z nudów zaczął liczyć stopnie. Gdy doszedł do czwartej setki przystanął, aby odetchnąć trochę; zastanawiał się siedząc na stopniu czy nie wrócić teraz po Hoka, bo jeśli tych stopni jest dwa, trzy razy więcej, to kto będzie schodził po nich i wdrapywał się jeszcze raz. Nie wiedział jednak ile naprawdę mu zostało, usiłował porównać drogę, którą przebył z wysokością skały Mezara, ale w końcu przestał się tym zajmować, wstał, by ruszyć znowu w górę. Tym razem doliczył do dwustu i zatrzymał się. Schody kończyły się drzwiami. Na ścianie obok nich Malcon znalazł pochodnie. Krzesał ogień, rozpalił jedną z nich i przyjrzał
się drzwiom zagradzającym dalszą drogę.