Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– No i jakie?

– Takie jak w skalnej studni niedaleko mojego zamku. Jeśli wrzuci się tam pochodnię, wypada kłąb ognia. Ale nie zawsze. Zbiera się tam jakieś powietrze płonące jak podpałka. Tu jest to samo. Teraz to wiem.

Mogłeś mnie ostrzec. Myślałem, że już cię nie zobaczę.

– Ale widzisz. Nie mam tylko brwi i wąsów. Prawda? Hok zbliżył pochodnię do twarzy Malcona i pokiwał głowa.

– Masz twarz Jak piga po osmaleniu szczeciny…

– Tobie też się trochę dostało.

Hok ostrożnie dotknął wąsów i poczuł pod palcami twarde gruzełki spalonych włosów. Pokręcił głową.

– Ten wiatr mógł zwrócić uwagę Mezara – powiedział. – Nie słyszałem nigdy o palnym powietrzu, ale jeśli on zna to przejście, to może zgadnąć, skąd się wziął ten gorący podmuch.

– Dlatego teraz musimy się już pospieszyć. Pokaż worki.

Malcon obejrzał worki i jeszcze raz sprawdził szczelność szwów. Potem szybko skleił ze skóry na posłanie rodzaj skórzastego dzwona i zawołał Hoka, pakującego resztę rzeczy w tobołki owinięte pasem skóry.

– Trzymaj tutaj i popuszczaj wiązanie jak ci powiem. Malcon połączył jeden z worków z dzwonem, rozłożył go, szybko zacisnął w dłoni brzeg i gdy powietrze w dzwonie wydęło go skinął głową.

– Otwórz i zaraz zamknij.

Powtórzyli tę samą czynność kilka razy i Hok poczuł, że trzymany w ręku worek wypełnia się powietrzem, ale musieli powtórzyć te same ruchy prawie dwieście razy zanim wór stał się sprężysty i Malcon uznał, że to wystarczy. Tak samo nadmuchali drugi worek. Potem Malcon otarł pot z czoła i spojrzał na Hoka.

– Musimy ogłuszyć Zigę, nie mam czym jej uśpić, a inaczej nie wytrzyma w tym worku. Zrób to.

– Ja? – Hok poderwał się na równe nogi. – Prędzej ciebie bym ogłuszył. Nie mogę.

– Inaczej zginie, nie rozumiesz tego? Owiń czymś rękojeść miecza. Szybko – wstał i zrobił kilka kroków w kierunku wylotu. Gwizdnął cicho i poczekał, aż Ziga podejdzie do niego i razem zniknęli za zakrętem prowadzącym w kierunku balkonu. Gdy po chwili pojawili się z powrotem, Hok siedział pod ścianą trzymając w ręku swój miecz. Malcon przyjrzał się rękojeści i skinął głową. Przykucnął i ujął głowę wilczycy w dłonie. Szepnął coś cicho, a gdy Ziga drgnęła i jej ogon kiwnął się w obie strony Hok zacisnął zęby i uderzył ją owiniętą kaftanem rękojeścią w czubek głowy. Wilczyca zwaliła się na podłogę podtrzymywana przez Malcona.

– Teraz szybko! – Malcon poderwał się na nogi. – Bierz worki. I pochodnię.

Przytroczyli sobie do ramion tobołki. Malcon dźwignął Zigę i ruszył pierwszy. Hok chwycił oba worki z powietrzem i ruszył za nim. Szybko zeszli w dół, chwilami ślizgając się na pochyłościach do skrzyżowania korytarzy i skręcili w odnogę, w której Hok jeszcze nie był. Po kilkudziesięciu krokach Malcon przystanął. Położył Zigę na ziemi i obejrzał się na Hoka.

– Wsadzamy Zigę do worka, potem połóż się, a ja wrzucę do środka pochodnię. Jeśli piorunujące powietrze wypaliło się – od razu idziemy…

– Idź pierwszy, ja poniosę Zigę – przerwał Hok.

– Dobrze. W każdym razie ruszamy jak tylko wrzucę pochodnię.

Wepchnęli ciało wilczycy do worka, Hok padł na podłogę, a Malcon zamachnął się rzucił pochodnię w ciemny, pochyły korytarz. Zafurkotał płomień, a drewniany uchwyt uderzył kilka razy o ściany i podłoże. Malcon zerwał się i powiedział:

– Teraz! Szybko.

Zawiązali gardziel worka z Zigą starając się jak najwięcej powietrza zamknąć w nim wraz z wilczycą, przerzucili worki przez ramiona. Malcon nagle uderzył się dłonią w czoło i oderwał kawałek poły kaftana. Podzielił oderwany skrawek na kilka części i dwie z nich wepchnął sobie w nozdrza, resztę podał Hokowi. Zrobił kilka głębokich wdechów i wydechów, pilnując by Hok zrobił to samo, i szybkim krokiem ruszył w dół. Prawie nie zatrzymując się podniósł pochodnię i trzymając worek z powietrzem tylko zębami, z Gaedem z jednej dłoni i pochodnią w drugiej, schodził w dół twardo uderzając piętami w kamienne podłoże. Po kilkunastu krokach korytarz wyrównał się, potem nieoczekiwanie weszli po kilku stopniach. Dalej znowu było płasko. Hok, objuczony workiem z Zigą przerzuconym przez ramiona, z łukiem na piersi i workiem w zębach, maszerował szybko starając się być jak najbliżej Malcona. Czuł się zupełnie bezradny w tym korytarzu, bez broni w ręku, z miękkim, przelewającym się ciężarem na ramionach. Coraz wyraźniej czuł bicie serca, przyspieszającego jakby chciało go wyprzedzić i czym prędzej wydostać się z tego piekielnego korytarza.

Malcon przystanął i odwrócił się do Hoka. Głośno wypuścił powietrze z płuc, zręcznie popuścił wiązanie worka i głęboko zaczerpnął z niego powietrza. Odczekał, aż Hok zrobi to samo, skinął głową i ruszył dalej. Hok zauważył, że idą po płaskim podłożu i że pochodnia przygasa wyraźnie. Zauważył to również Malcon, przystanął i opuścił pochodnię niżej. Poniżej kolan paliła się lepiej. Malcon odwrócił się i pokazał oczami na pochodnię. Hok skinął głową, zrozumiał, że tuż przy podłożu powietrze jest lepsze. Ruszyli do przodu.

Kilkanaście kroków dalej w ścianach pojawiły się regularne okrągłe otwory. Najpierw było ich tylko kilka, po prawej stronie, potem pojawiły się również po lewej. Były ciemne i nic się w nich nie ruszało, ale gdy Malcon po kolejnym wdechu zbliżył do jednego z nich pochodnię, usłyszeli wyraźny bulgoczący syk, a płomień zaskwierczał i zmienił barwę na jadowicie żółtą. Malcon szybko odskoczył i prawie pobiegł do przodu. Hok, czując łomotanie w skroniach, przyspieszył, ale już po kilku krokach musiał zaczerpnąć powietrza z wora. Wiedział, że przeszli chyba siedemdziesiąt kroków, wyczuwał wyraźną miękkość worka przed chwilą jeszcze sprężystego. Kropla potu spłynęła mu po czole i wpadła do oka, mrugnął kilka razy i potrząsnął głową. Malcon przystanął i zaczerpnął powietrza, choć Hok świetnie wiedział, że może to robić nie przerywając marszu. Mruknął głośno i zrobił gniewną minę popędzając Malcona. Dogonił go, wskazując brodą korytarz. Tupnął nogą i wtedy Malcon skinął głową i poszedł szybo do przodu. Byli w połowie drogi do wieży i Hok pomyślał, że jeśli tam nie ma korytarza prowadzącego dokądkolwiek, to nie zdoła wrócić. Przyspieszył, ale po kilku krokach zatoczył się i oparł o ścianę. Z pobliskiego otworu rozległ się znowu bulgot i chrapanie. Pochylił się, by oprzeć worek z Zigą o ścianę i zrobił dwa głębokie oddechy. Zawiązał worek zgrabiałymi jak od pływania w zimnej wodzie palcami i ruszył za Malconem. Widział go jak przez mgłę, ciemną postać oświetloną słabym, żółtym, pełgającym płomieniem tuż nad ziemią. Przebrnął kilkanaście kroków i przystanął, ból w płucach rozsadzał klatkę piersiową niczym klin skałę. Rozwiązał worek i zrobił dwa oddechy. Dopiero gdy przejaśniało mu w głowie i zawiązał worek uprzytomnił sobie, że nie wypuszczał powietrza, jak go uczył Malcon, tylko po prostu odetchnął dwa razy do worka. Szybko zawiązał wór i ruszył jak mógł najszybciej za Malconem. Korytarz cały czas był prosty jak lot strzały i tylko dlatego nie stracił go jeszcze z oczu, sam szedł już w całkowitych ciemnościach, świadomy narastającego za plecami szumu, podobnego do szelestu wysuszonych owoców massicy. Zacisnął zęby i przyspieszył. Nie widział tego, ale był pewien, że tajemnicze gulamie wytknęły swoje pyski z nor; czyhają na jego potknięcie, upadek, by przypieczętować śmierć ucztą z jego ciała. Wydłużył krok. Jęknął i usiłował pociągnąć nosem. Gdyby miał wolne ręce, wyciągnąłby zwitki tkaniny z nozdrzy, by zaczerpnąć pełną piersią powietrza. Zatoczył się i osunął na kolana. Stęknął i podniósł się, wyszarpnął cienki rzemyk zamykający otwór worka i kilka razy odetchnął głęboko, opanował się na tyle, że wypuszczał nawet powietrze do korytarza, odzyskał świadomość tak dalece, że spokojnie przyjął pustkę w worku. Wyssał w płuca wszystko, co jeszcze tam było, rzucił worek i pobiegł za Malconem. Przebiegł trzydzieści kroków i runął na podłoże z cichym jękiem. Szeroko otwartymi ustami złapał łyk powietrza, od razu poczuł, że jest gorzkie i kwaśne zarazem, ciepłe, stęchłe. Wdychał je wraz z drobinami kurzu u podłoża, przekręcił głowę przywaloną workiem z Zigą i zobaczył ciemność przed sobą. W korytarzu nie widać już było światełka pochodni Malcona.

26
{"b":"100648","o":1}