Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Była to olbrzymia skalna kolumna nie wiadomo kiedy i jak wbita w ziemię. Jej ogrom zimną obręczą ścisnął serca młodych władców – najlepszy koń pokryłby się pianą, gdyby chciał galopem obiec skałę u jej podnóża, a niejeden ptak o słabszych skrzydłach nie zdołałby dolecieć na szczyt i usiąść w którymś z licznych, wybitych w skale otworów. Poniżej, między ziemią a pierwszymi oknami, nie było najmniejszej szczeliny czy występu, na którym mogłaby się zaczepić choćby mysz drzewna. Co najwyżej pająk lub mrówka zdołałyby się utrzymać na tej pionowej ścianie. Cała skała była bardzo jasna, prawie biała i w najciemniejszą noc każdy, kto chciałby wdrapać się na nią, byłby widoczny z daleka. Co prawda w kilku miejscach skała była poplamiona jakimiś sinymi zaciekami, ale zaczynały się one bardzo wysoko nad ziemią, mniej więcej w połowie wysokości całej skały.

Wąskie okna rysowały się wyraźnie na jasnym tle, tworzyły cztery pierścienie. Najgęstszy był ten najniższy, wyglądało, że jest tam tylko jakiś krużganek obiegający wieżę dookoła, a wyższe okna przebito, aby oświetlały pomieszczenia mieszkalne twierdzy Maga. Gdy Malcon przyjrzał się dokładniej oknom zobaczył, że przecinają je grube kraty, a gdy przeniósł wzrok na zakończenie murów stwierdził, że odchylają się one na zewnątrz od pionu jak brzegi kielicha. Przełknął ślinę, właściwie przecisnął ją przez ściśnięte gardło i zerknął na Hoka. Zobaczył tylko oczy w szczelinie między kamiennym murem i połą kaftana, ale ich błysk i wolne przesuwanie w górę i w dół powiedziało mu o myślach Hoka więcej niż długa rozmowa. Odwrócił się od przyjaciela i spojrzał jeszcze raz na górę.

Zrozumiał, że cały zamek Mezara mieści we wnętrzu szczytowej części skały. Przygryzł wargę i przyglądał się olbrzymiemu kamiennemu palowi. Przez dłuższą chwilę nie spuszczał z niego oka, a mimo to nie zobaczył żadnego ruchu ani w oknach niższych pięter, ani w koronie skały. Wysunął rękę i trącił Hoka, a potem skulony przemknął do korytarza, przebiegł jeszcze kilka kroków do zakrętu i zrzucił z głowy kaftan. Wyprostował się i odwrócił czekając na Hoka, a potem, nie mówiąc ani słowa, poszedł w stronę, gdzie zostawili Kaplana z Woo i Zigę. Dopiero gdy usiedli na posadzce i napili się rozcieńczonego wodą wina, Hok odezwał się:

– Tego piekielnego słupa nie da się zdobyć – zacisnął pięść i uderzył nią kilkakrotnie w kolano. Malcon skrzywił się odsłaniając zęby i ze świstem wciągnął przez nie powietrze, wsunął obie wargi między zęby i tak trwał chwilę. Kaplan milczał, spojrzenie ślepych oczu skierowane było w ścianę nad głową Malcona. Ziga podniosła się i skierowała nos w stronę wylotu korytarza, wietrzyła chwilę, a potem odsłoniła zęby i warknęła cicho. Malcon popatrzył na Kaplana i Hoka.

– Masz w zupełności rację – powiedział. – Nawet nie mamy po co próbować. Zostaje nam niewiele – czekać aż Mezar albo ktoś inny zejdzie na ziemię i wtedy zaatakować. Wiesz coś o sposobie, w jaki Mezar dostaje się do swojego zamku? – odwrócił się do Kaplana.

– Niewiele – Kaplan siedział nieruchomo, tylko palce prawej ręki delikatnie poruszały się po małym ciele. Woo. – Jeden z Pia, który to widział, był tak wystraszony, że powtarzał w kółko: „Zjechał na ziemię w kolebce na sznurach”. Nie potrafił powiedzieć ani w którym miejscu opuszcza się ta kolebka, ani jak szybko, ani czy Mag był w niej sam. Na samo wspomnienie trząsł się i zaczynał bełkotać. Ale ponieważ wiadomo, że Mezar to największy tchórz i chytrus, nie sądzę, aby choć przez chwilę był sam. Być może uda wam się zabić jego straż, chyba nie może być ich zbyt wielu w tej kolebce, ale nie wiemy, kiedy Mezar zejdzie na ziemię, ani czy w tej chwili jest w swoim zamku. Nie bardzo wiem, co możemy zrobić.

– Możemy tylko czekać. Przynajmniej tak długo jak wystarczy nam zapasów – powiedział twardo Malcon. – Potniemy worki i zrobimy z nich linę, by móc zejść na ziemię. Może uda nam się zdobyć coś do jedzenia.

Kaplan drgnął i pochylił się w stronę króla Laberi. Jego głos zabrzmiał głucho, jakby dochodził przez rurę z miękkiego, spróchniałego drewna:

– W dzień nie możecie zejść, bo od razu was zauważą. A noc… – wstrząsnął nim dreszcz.

– Tak… – powiedział cicho Malcon -… wiem. Zostaje nam tylko czekanie. Zobaczymy… – poderwał się i sięgnął do swojego worka. -… co nam jeszcze zostało. Musimy wiedzieć, ile możemy czekać. Posiedzimy tu, jak długo się da, a potem zejdziemy na ziemię. Nie mam zamiaru umierać tu z głodu, nie próbując nawet ugryźć Mezara.

– Kaplanie – Malcon podszedł do ślepca i wyciągnął rękę, chcąc położyć ją na ramieniu przewodnika, ale powstrzymał ruch. – Zabierz trochę zapasów i wracaj do Pia. Myślę…

– Nie – Kaplan pokręcił głową i sam wysunął rękę. Dotknął piersi Malcona. – Zostaję z wami.

– To nie ma sensu – powiedział z przekonaniem Malcon. – Poradzimy sobie teraz sami.

– Malconie, chciałbyś umrzeć wiedząc, że twoja śmierć na nic się nie przydała?

– Nie – pokręcił głową Malcon.

– Ja też nie. Zapomniałeś o korytarzu, który omal nas nie zmiażdżył. Nie przejdę go sam, rozumiesz? A jeśli pójdziesz mnie odprowadzić, to nie masz po co wracać, bo akurat zużyjesz prawie wszystkie zapasy. Zresztą nawet nie o to chodzi – po prostu chcę zostać z wami. Pożegnałem się z Pia na zawsze – zacisnął palce na ramieniu Malcona, puścił, odwrócił się i wrócił pod ścianę, gdzie leżał jego już prawie pusty wór.

Poszukał czegoś w małej stercie rzeczy wyjętych z worka i powiedział:

– Pójdę tam – machnął ręką w stronę balkonu. – Róbcie linę, a ja popilnuję Mezara. Potem się zmienimy, Nie czekając na odpowiedź ruszył korytarzem, wyminął Hoka i zniknął za zakrętem. Hok zerknął na Malcona i opuścił wzrok. Przejechał ostrym nożem po rozprutym worku, przesunął płat skóry i zaczął ponownie ciąć. Malcon uważnie oglądał odcięte pasy, sprawdzał ich wytrzymałość, czasem, w miejscach osłabionych, przecinał pas i wiązał go. Lina stawała się coraz dłuższa, worek topniał w oczach.

– Musimy pociąć też drugi – powiedział Hok, gdy skończył cięcie worka.

Malcon skinął głową i wyprostował zgarbione plecy. Otworzył usta zamierzając coś powiedzieć, zerknął w jaśniejszy wylot korytarza i zamarł z otwartymi ustami. Ziga poderwała się i zawyła krótko. Zza rogu wypadł na nich mały zwitek ciemności i rzucając się na wszystkie strony podleciał bezgłośnie. Tuż przed Malconem Woo zwinął się w powietrzu i uderzył ciałem o kamień. Przeturlał się kilka razy, aż jedno ze skrzydeł musnęło stopę Malcona i zamarł bez ruchu, ale gdy Hok poruszył się, Woo szarpnął kilka razy głową i wydał z siebie przenikliwy, wysoki pisk. Potem przez jego błoniaste skrzydła przebiegł dreszcz.

– Kaplan! – krzyknął Malcon i rzucił się w kierunku balkonu. W biegu wyszarpnął spod bluzy Gaed i trzymając go w lewej ręce wypadł na balkon. Zatrzymał się zaraz na progu oświetlonego jasnym jeszcze światłem skalnego kosza. Hok przecisnął się pomiędzy nim a skałą i schylony podbiegł do leżącego w rogu balkonu Kaplana. Przykląkł i wyciągnął dłoń w kierunku leżącego na brzuchu przewodnika, zawahał się, ale w końcu sięgnął do jego ramienia i odwrócił go na plecy.

Ciało Kaplana, ohydnie spłaszczone, miękko, galaretowato przewinęło się, a jego twarz, wyschnięta i sczerniała, zwróciła się ku niebu. Hok drgnął i odsunął się, Malcon poczuł, że w ustach ma pełno śliny. Przymknął na chwilę oczy, a gdy je otworzył zobaczył, że Hok oparł się plecami o barierę i szeroko otwartymi oczami wpatruje się w powleczony skórą szkielet Kaplana. Malcon schylił się i przysunął do Hoka.

– Musimy wynieść go stąd. Szybko – potrząsnął Hokiem i przesunął bliżej ciała.

Ujął je za ramiona i pociągnął w stronę korytarza. Hok jęknął cicho, ale opanował się, chwycił ciało za kolana i razem przenieśli je w półmrok korytarza. Położyli lekką mumię na ziemi i spojrzeli na siebie. Obaj byli bladzi i oddychali jak po długim biegu. Dopiero po kilku chwilach Malcon opanował się na tyle, że mógł ponownie spojrzeć na ciało Kaplana. Przewodnik leżał nieruchomo z rękami tak rozrzuconymi jak rozrzucić je może tylko śmierć, nogi, zbyt szybko puszczone przez Hoka, niemal splątały się, jakby były szmacianymi nogami olbrzymiej kukły. Sine wargi odsłoniły ostre zęby, sczerniałe, jakby spalone, tylko paznokcie błyskawicznie nabierały purpurowej barwy.

24
{"b":"100648","o":1}