– Naprawdę? – Zawiesiła głos, jakby się zastanawiała. – Twardokęsek, pozwól, że was wreszcie należycie poznakomię. To dwunasty z bogów Krain Wewnętrznego Morza. Złodziej.
Szydło skromnie spuścił oczy i ukłonił się, szurając nogami w piachu.
* * *
Pacholik wpadł do komnaty i szarpnął Warka za ramię. Sługa był nazbyt zadyszany, by wykrztusić składne słowa, więc wyciągnął tylko palec ku oknu. Duł wicher. Warkowi wydało się, że w huku fal rozbijających się o skały Przychytrza słyszy krzyki opętanego flagellanta. Zarzucił na ramiona baranicę, odemknął okiennicę z sosnowej deski. Deszcz zaciął go po policzkach.
Wark widywał wcześniej zwajeckie okręty, jak stoją w porcie Tregli. Smukłe niczym liście ostrzewu, kołysały się sennie pomiędzy szczeżupińskimi buzami o płaskich dnach i ewerami pełnymi solonych śledzi. Nawet w przystani łby morskich gryfów wieńczące dziobnice zdawały się otwierać pyski do krzyku, a włosy posągów wichrowych sevri lśniły jak żywe złoto.
Przez dwa, trzy dni port Tregli był pełen potężnych rudobrodych wojowników w pogiętych bechterach. Suknie karczemnych dziewek wydawały się bardziej nieskromne niż zwykle. Kapłani Fei Flisyon uwijali się żywiej w swych lichwiarskich przybytkach nad sakiewkami monet pokrytych napisami, których nikt nie umiał odczytać. Nawet skalmierscy minstrele wychodzili z komnat cytadeli i mrużąc oczy od ostrego światła, szli na nabrzeże po opowieści żeglarzy. A potem Zwajcy odpływali o brzasku, nim zaczęły bić dzwony w świątyni Kei Kaella.
Ale Wark nigdy nie oglądał zwajeckich okrętów na pełnym morzu. Nie patrzył na nie w sztormie, kiedy niebo jest czarne od chmur, a smagnięcia wiatru wyciskają łzy z oczu.
Spostrzegł błysk złota na dziobnicy, kiedy purpurowo – szafranne żagle wynurzyły się z odmętu i chwilę mknęły na szczycie fali. Błyskawica rozerwała się na ciemnym niebie, tak blisko masztu, że poczuł, jak do ust napływa mu cierpka ślina. Zobaczył posąg na dziobie okrętu. Wichrową sevri ze szczerego złota. Jej włosy zdawały się unosić na wietrze.
Tyle że to nie było złoto.
Łódź była wielka, trzydzieści wioseł na każdej burcie. Kiedy wpłynęła pomiędzy skałki u wejścia do zatoki, Wark usłyszał śpiew. Jakby śpiewało samo morze. Jasna, słodka melodia wbijała się pod skórę jak tuziny śniegowych igieł.
Kapłanka poderwała się spomiędzy koców i pojedynczym gestem rozgarnęła zasłony łoża.
– Iskra – wyszeptała. – Bogowie, nie wierzyłam, że to możliwe.
W białej, przemoczonej sukni Iskra była podobna do sztyletu. Fale burzyły się, wirowały wokół niej w rozbryzgach piany.
Wark nie spostrzegł, że wstrzymał oddech. Nie czuł łez spływających po twarzy.
Owszem, bardowie gadali o złotowłosej córce Suchywilka. Darmozjadzi grzali chude grzbiety przy ogniu w wielkiej sali treglańskiej cytadeli i wyżerali resztki z półmisków. Wark nie wierzył w ich rymowane bajdy. Zanadto przywykł do zimowych opowieści, snutych leniwie pomiędzy kolejnymi dzbanami grzanego miodu. Zwajecka kniahinka zajmowała go mniej jeszcze niźli pogłoski o dwugłowym cielęciu, które urodziło się w zatoce nieopodal Tregli, wieszcząc nieurodzaj i kapuścianą zarazę.
Wówczas jednak nie widział jeszcze, jak żegluje przez sztorm, a fale ustępują przed jej głosem.
Pomiędzy ostatnimi skałami kipiel wypchnęła łódź w górę. Iskra nie drgnęła, tylko włosy rozprysły się za jej plecami niby złota rozgwiazda. Warkowi wydawało się, że w rozbłysku błyskawicy zobaczył jej twarz. Wielkie rozszerzone oczy w kolorze wiosennych liści. Skórę tak bladą, że zdawała się świecić poprzez ciemność i deszcz. Ciemne kreski brwi, jak pociągnięte usmolonym palcem.
Były jeszcze dwa inne statki, ale prawie ich nie zauważył. Dopiero gdy bezpiecznie wpłynęły do przystani, odsunął się od okna. Przypomniał sobie o zwajeckim kniaziu, którego zdałoby się podjąć gorącym miodem i powitać na nabrzeżu. Ale kiedy zbiegał na złamanie karku po kamiennych schodach pokrytych siną śliską pleśnią, przed oczami wciąż miał twarz córki Suchywilka.
Stał na brzegu, gdy wojownicy wpychali łodzie na brzeg. Potężny mąż w rogatym szłomie objął Iskrę wpół. Mokra, poplamiona słoną wodą suknia oblepiała ją szczelnie, oddech parował w zimnym porannym powietrzu. Potem ktoś narzucił na jej ramiona płaszcz podbity srebrzystym sobolem. Zgarnęła poły przy szyi, jakby nagle zrobiło się jej chłodno. Długie delikatne palce były ułożone w kształt stulonego pąka, pasma złotorudych włosów luźno opadły wzdłuż twarzy.
Grom uderzył w skałę u wejścia zatoki i przez chwilę Iskra była tylko ciemnym zarysem wpisanym w światło. Wark zamrugał powiekami.
Łódź zaryła w żwir na brzegu. Córka Suchywilka podniosła oczy i popatrzyła prosto w niego. Z bliska jej oczy były jeszcze bardziej zielone. Nigdy nie widział podobnych. Przypomniał sobie, że jeden z minstrelów nazwał je szmaragdowym ogniem. Zarechotał wówczas szyderczo i rzucił w wyjca baranią kością. Skalmierscy bardowie słynęli z przesady, a baśnie od dawna nie wędrowały po brzegach Wewnętrznego Morza.
Nic go nie przygotowało na widok Iskry o włosach utkanych z żywego złota.
Widział już Suchywilka, z rudą brodą splecioną w dwa grube warkocze, potargane teraz i zmierzwione wichrem. Gramolił się na brzeg. Obok niego dreptała niewiasta w szarej wilczurze.
Dwie inne łodzie dobijały do brzegu.
Koźlarza rozpoznał od jednego spojrzenia. Najwyższy z przybyszów, w prostym przeszywanym kaftanie, bez znaków kniaziowskiej władzy. Oprócz Sorgo.
Przypomniało mu się, jak trzymał ów miecz w dłoniach – raz jeden, hen daleko, w czerwienieckim grodziszczu, które spłonęło dawno temu, w czas pomorckiej napaści – i oburącz nie zdołał podźwignąć z ziemi. Pamiętał też całą resztę. Nocne podchody pod pomorcki brzeg, kiedy każde pluśnięcie wody pod wiosłem wydawało się przeraźliwie donośne. Niemiłosierne godziny ćwiczeń, skalmierskie wino, sączone ukradkiem i na chybcika, żeby choć trochę zapomnieć o kościach obolałych od ciosów Czerwieńca. Pierwsza potyczka, gdy z łanu trzciny wynurzyły się nagle pomorckie misiurki. Łopot kaczek podrywających się do lotu, ręka Koźlarza, która odpycha go spod samego ostrza miecza, błotnisty smak wody w ustach, świst Sorgo. Dziewczyna, która usypia z głową na jego ramieniu i ręką przerzuconą przez pierś Koźlarza, gdzieś w chacie rybaka tuż pod Czerwienieckimi Grodami, bo spili się do nieprzytomności wieśniaczą gorzałką i nie honor im było wracać do domu. Woń ryby wędzonej w dymie, smak cierpkich jabłek z czerwienieckich sadów i czarnego chleba, który klucznica piekła na chrzanowych liściach.
Córka Suchywilka odwróciła się ku Koźlarzowi, oparła czoło na jego ramieniu. Żalnicki książę wziął ją na ręce i niósł przez wodę na sam brzeg. Jasna witka jej włosów sięgała mu aż do kolan.
Wark poczuł dziwne dławienie w gardle.
Nawet nie popatrzyli na siebie. Koźlarz nie dotknął nagą dłonią jej skóry.
Nie musiał.
* * *
Wiedźma przyciągnęła do piersi rudego kociaka. Zwierzołak mruknął niechętnie przez sen i wczepił się pazurami w jej suknię. Był gorący, rozgrzany snem i krwią, bo tuż po lądowaniu rozszarpał i pożarł jednego z ogarów Warka. Jej zaś chłód nie opuszczał od dwóch nocy, odkąd wsiadła na statek Suchywilka o purpurowo – żółtym żaglu. A może ogarnął ją jeszcze wcześniej – kiedy zwajeckie nawy wynurzały się cicho spomiędzy mgły w Urocznej Przystani. Nie pamiętała. Jednak wciąż czuła w piersi lodowate zimno, nawet teraz, za szczelnie zaciągniętymi zasłonami łoża, którego użyczył im sinoborski kniaź. Obok napojona gorącym naparem Szarka oddychała płytko i niespokojnie. A wiedźma, która nigdy wcześniej nie spała na równie wspaniałym posłaniu, dygotała pod grubą warstwą pledów. Czasem zapadała w dziwne odrętwienie. Bo spać nie mogła. Nazbyt głośno wołały do niej spoza sosnowych okiennic topielice i wicher raz po raz odzywał się głosami zmarłych.