Литмир - Электронная Библиотека

Za późno. Jabłko nieodmiennie przynosiło zgryzotę i śmierć.

Wojownicy u niskiego stołu podrywali się już z ław i stołków, niezgrabnie macając po stołach w poszukiwaniu noży. Tuż obok księżniczki dwórka z fraucymeru, młodziuchna dziewczyna w skromnej sukni z szarego płótna wbiła paznokcie w twarz podstarzałego szlachcica i pierwsza pochwyciła Jabłko. Nim zdołała je ogrzać w dłoni, chuda szlachcianka o skrzywionych wąskich wargach uderzyła ją w czoło pozłocistym roztruchanem. Co było dalej, księżniczka nie zdołała już dostrzec. Wokół daru uczynił się splątany kłąb biesiadników. Poprzez ich wrzaski i szum owadów, które unosiły się ponad stołem niczym ciemna mgła, księżniczka wciąż słyszała rozbawiony śmiech bogini.

A potem owadzi szum osłabł i szarańcza Hurk Hrovke runęła w dół, pochłaniając wszystko. Wężymord pochwycił księżniczkę i przyciągnął ku sobie, zakrywając jej oblicze połą płaszcza. Jednak krzyki nie ucichły, zmieniły się tylko w rozdygotany, przeraźliwy skowyt, który stopniowo zamierał w jękach i rzężeniu.

Kiedy mąż ją wypuścił i znów mogła patrzeć, z twarzy biesiadników, z porozwieszanych na ścianach opon i półmisków pokrytych zaschłym jadłem podnosiły się ciemne kłęby pszczół, gzów i much o ciężkich, połyskujących niebieskawo odwłokach. Potrząsnęła głową. Oczy miała jak pokryte mleczną półprzezroczystą błoną. Nie mogła ich zamknąć ani odwrócić.

Bankier Macierduszka w absurdalnie kusym, lecz skrojonym wedle najnowszej mody kubraku wciąż miał po trzy złote pierścienie na każdym palcu – kołysały się na żółtawych kostkach. Z twarzy wrzaskliwej szlachcianki nie zostało nic prócz cienkich kosmyków farbowanych włosów, uczepionych czerepu na strzępkach skóry. Pochwycony tuż u drzwi trefniś w żółtych nogawicach i sztywnej kryzie szczerzył w niby – uśmiechu spróchniałe zęby kościotrupa. Jedynie kapłan Zird Zekruna zachował własne oblicze, lecz jego źrenice zasklepiła gruba warstwa woskowiny.

Rój szarańczy bogini wirował przed nimi jak ciemna kolumna. Księżniczka siedziała bez jednej żywszej myśli, póki ostatnia z pszczół nie zniknęła w otworze nad paleniskiem. Jednak dopiero wówczas, kiedy jeden z ciężkich pierścieni Macierduszki spadł z brzękiem na kamienną posadzkę, poczuła, jak w głębi jej umysłu coś pęka niby zasłona z kruchego szkła. Rozwarła usta do krzyku, lecz Wężymord pochwycił ją za ramiona i potrząsnął tak mocno, że przygryzła sobie język. Przez chwilę miała wrażenie, że dławi się samym powietrzem – ulotnym słodkim zapachem miodu i zgniłego mięsa. Potem przypomniała sobie swoje imię. Oba imiona, to w języku ludzi i to drugie, które z woli bogini szarańcza Hurk Hrovke miała roznieść po wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza.

Więc to się tak odbywa, pomyślała, wciąż czując w ustach metaliczny posmak krwi i tamtego pojedynczego słowa w mowie bogów. Więc tym było przekleństwo Thornveiin, która z woli Fei Flisyon utraciła swe imię i wszystko, czym była.

– Właśnie tak. – Poczuła na czole dotknięcie chłodnych palców Wężymorda, kiedy strząsał z jej włosów martwe owady. – Bo czasem to imię wybiera, a człowiek, człowiek i bóg po równo, może tylko przyjąć je albo umrzeć. Ty przeżyłaś.

– Ponieważ wstawiłeś się za mną u bogini.

– Ponieważ Hurk Hrovke nie potrafi się oprzeć zniszczeniu. – Potrząsnął głową. – Ponieważ staniesz się przyczyną wojny, która rozedrze trzewia Krain Wewnętrznego Morza.

Przymknęła powieki. Przed oczami miała widmowy pochód chłopskiego proroka, który kroczył ku Spichrzy pod chorągwiami martwej bogini, i przegniłą twarz trędowatej żebraczki.

– Nie chciałam tego – odezwała się wreszcie.

– Teraz to już nie ma znaczenia. – Wężymord ujął twarz księżniczki w dłonie, a jego oczy pierwszy raz od bardzo dawna były pełne Wewnętrznego Morza. – Choćby ktoś spośród śmiertelnych postanowił dać ci wiarę, nie zdoła utrzymać w pamięci twego ludzkiego imienia. Nim przejdzie jedenaście dni, szarańcza Hurk Hrovke rozszerzy się po obu stronach morza, aż po najdalsze południowe wyspy. Taka jest natura klątwy. I choćbyś bez końca powtarzała tamto ludzkie miano, wycieknie z ich umysłów, skoro tylko obudzą się następnego ranka ze snu. Nikt więcej nie nazwie cię dawnym imieniem. Ani w zbójeckich zamkach wysoko na stokach Gór Żmijowych, ani w chruścianych szałasach spichrzańskich żebraków.

– Dlaczego? – spytała przytłumionym głosem. – Nigdy nie uczyniłam nic przeciwko Hurk Hrovke, nie znieważyłam żadnego z bogów. Dlaczego?

– Bo Hurk Hrovke dostrzegła w tobie coś, co przeoczyli pozostali z bogów, z samym Zird Zekrunem na czele. Zeszłej jesieni obiecałaś mi, że znajdziesz sposób.

– By przeprowadzić nas na drugą stronę pomiędzy szeregami widziadeł? – Zaśmiała się gorzko. – Naprawdę wierzysz, że potrafię?

– Nie – odparł po chwili. – Nie przeprowadzisz tam nas obojga. Lecz jest sposób ukryty w przepowiedni Śniącego i wiedzy żalnickich alchemiczek. I kiedy wreszcie go odnajdziesz, Hurk Hrovke dostanie sprawiedliwą nagrodę, jak jej obiecano. Nie zdołasz tego powstrzymać. Ale spraw, by to wszystko – potoczył dłonią po upiornych biesiadnikach – nie poszło na darmo.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Zbójca nie spostrzegł nawet, jak przeszła zima. Do lipnickiego obozowiska zaglądał z rzadka i nie umiał w nim zagrzać miejsca, a widok żalnickiego książątka nieodmiennie burzył mu krew. Owszem, Twardokęsek raz czy dwa wyprawił się pospołu z Koźlarzem na Pomorców dla rozgrzania zastałej od mrozów krwi. Jednak dopiero na trakcie, na swobodzie, zbójca oddychał pełną piersią i nabierał fantazji. Tak dalece przywykł do chłopskich tarantowatych koników, które pospolicie trzymano na południu Żalników dla ich niezwykłej wytrzymałości i łagodnego usposobienia, że potrafił dnie całe bez spoczynku jechać przez bezdroże. Jadł i drzemał na koźle albo w kulbace. Wilcze Jary spowszedniały mu całkowicie. Czasem jawnie przez okolicę jechał, a w razie czego miejscowym zwyczajem opłacał się celnikom albo starościńskim pachołkom. Z pomocą Nieradzica i Pleskoty poznał wielu pomniejszych panków z imienia i godności. I czuł się prawie u siebie.

Sprowadził do wozaków gromadę gołoty i sołtysich synów, którzy w dawnych czasach zaciągnęli się do Leśnej Straży, a teraz z poręki Bogorii pomagali zbójcy. Znalazło się też kilka ladacznic, co zbierały po gospodach wieści, z tuzin koniuchów, służących w pomorckich stanicach, i garść żebraków, opłacanych hojnie z Koźlarzowych złociszów. Kostropatka i jego kapłani wydziwiali straszliwie na wozacką kompanię i zbójca wiedział, że radzi by ich wszystkich rozpędzić na cztery wiatry. Jednak Koźlarz nie pozwalał zbójcy czynić wstrętów. Dziwiło to zbójcę po trochu, ale nie dopytywał się. Wiedział, że i tak nie dojdzie, co się Koźlarzowi we łbie roi. Zresztą miał inne kłopoty i zajęcia inne.

Gdzieś w czas najtęższych mrozów naznaczono na Twardokęska nagrodę, wcale zresztą poczciwą, bo na żalnickim pograniczu bez trudu kupiłby za nią ze trzy godne wioski z przypisańcami. Nie brakło więc chętnych na pomorckie srebrniki, zwłaszcza że jesienny podatek zbierano wokół Lipnickiego Półwyspu nader dokładnie i po siołach bieda aż skwirczała smętnie. Kiedyś cwany chłopek podprowadził Pomorców tak zmyślnie pod kryjówkę zbójcy, że przydybali go razem z furgonem w chlewiku nieopodal świątyni Zird Zekruna. Ani który z wieprzy zdołał kwiknąć, jak Twardokęska i resztę wozaków powiązano zgrabnie na własnych szarszunach. Nasadzono im wory na głowy i szmaty w gęby wrażono, aby rejwachu nie czynili, po czym zrzucono na wóz i pospiesznie powieziono kędyś gościńcem.

Jednak wówczas był już zbójca na dobre pokumany z Leśną Strażą i wieść o nieszczęściu rozeszła się natychmiast. Twardokęsek miał na łeb nadziany juchtowy worek i nigdy się nie dowiedział, kto go odbił na gościńcu z pomorckiego konwoju. Leżał pod grubą derką cicho jak trusia, nasłuchując pilnie odgłosów potyczki. Potem konie odjechały i wszystko ucichło, aż zląkł się, że go samojednego zostawili w powrozach, bo wilki rozsrożyły się okrutnie i po zmierzchu niezawodnie zżarłyby go razem z butami, kubrakiem i szarszunem. Kiedy zaczął się kręcić i ciskać ze strachu, ktoś ulitował się nad jego niedolą. W juchtowym worku pokazała się dziura, a potem do środka zajrzało wąsate, rozradowane oblicze Bogorii.

44
{"b":"100642","o":1}