Zabójcy zostawili trupa Krobaka na gościńcu. Gołego, jakby razem z szatą mogli zedrzeć całą kniaziowską godność. A przecież nikt nie odważył się tknąć ścierwa. Kiedy następnego ranka Wark szedł ku ojcu, niemal oszalały z wściekłości i rozpaczy, trup wciąż tkwił na przesiąkniętym krwią piasku przed świątynną bramą.
– Zamyśliliście się, kniaziu – odezwała się miękko kapłanka.
Wark drgnął. Pod powałą zamtuza pojedyncza mucha bzyczała monotonnie.
– Widać niemiła wam moja kompania – ciągnęła z lekką drwiną kobieta. – Pewnie wolelibyście mówić z Firlejką. Z waszą kuzynką, którą po wielu zimach wezwano z klasztoru w Dolinie Thornveiin. Specjalnie dla was.
Lelka nie bez przyczyny posłała Firlejkę właśnie tam, pomyślał. Do źródeł pieśni wyrosłej z pogorzeliska, pieśni, która po śmierci oplotła ich jak powój – Thornveiin, samotną i szaloną na dworze spichrzańskich książąt, kopiennickiego księcia, który pożeglował jej śladem poprzez północne morze, by sprowadzić w swoje władztwo zdradę i ojcobójstwo, a także Vadiioneda, bluźniercę zasieczonego pośrodku żalnickiej puszczy.
– Kiedy nadeszła wieść o powrocie Koźlarza – ciągnęła kapłanka – wiedźmy poczęły skowytać w podziemiach pod świątynią niczym potępieńcy. Czy zgadujecie, kniaziu, co takiego wołwy rzekły waszej siostrze, że w końcu wymordowano je co do jednej?
Potrząsnął głową.
Na dziedzińcu przed zamtuzem kurwigospodyni zaniosła się piskliwym śmiechem.
– Potem nasza dobra pani Lelka przywołała z wygnania waszą kuzynkę.
– I wrzeciona bogini zaczęły się kręcić bardzo szybko. – Wark skrzywił się z niechęcią. – Dla mojego ojca i dla mnie. Jakże sprytne.
– Nasza dobra pani Lelka zakręciła dla was wrzecionem, kniaziu – rzekła szeptem kapłanka. – Jak wiła, która podnosi kurzawę pośrodku gościńca i chwyta chłopców w śmiertelne wirowanie, co jeśli raz człeka ogarnie, to nie wypuszcza do zgonu. A ja zaplątałam się, kniaziu, w waszym tańcowaniu. – Widział prośbę w jej oczach, tym bardziej rozpaczliwą, że nie wypowiedzianą.
Jednak nie miało to żadnego znaczenia, nie po tym, jak pod bramą świątyni Kei Kaella owinął trupa ojca we własny płaszcz i niósł go coraz wyżej krętymi ulicami, aż do bramy cytadeli. Wiele rzeczy zmieniło sens tamtego poranka. Zniknął gdzieś złoty książę, który zeszłej wiosny kazał przebierać ladacznice za sorelki, aby wylegiwały się na skałach portu i śpiewem przywabiały żeglarzy. Sam Wark nie był pewien, kto zajął jego miejsce.
– Pozwoliłaś mi wierzyć, że jesteś Firlejką – odezwał się ze zniecierpliwieniem, gdyż zaspokoił już ciekawość i kapłanka zaczynała go nużyć. – Rozsiewałaś półsłówka i uśmiechy, aby mnie tu zwabić. Dlaczego?
– Bo ja także chcę się zemścić! – wysyczała. – Mam do tego prawo.
Roześmiał się.
– Nie masz żadnych praw, kapłanko. Nie tutaj.
– Byłam przez tuzin lat służką Kei Kaella. – Kobieta uniosła się lekko na łokciach. – Śpiewałam hymny przed posągiem bogini, poiłam wiedźmy czarną ofiarną krwią i znam każdy z podziemnych korytarzy, które prowadzą do najświętszego przybytku w sercu świątyni. Tej wiedzy nie można wyciąć z mojego umysłu ofiarnym nożem, kniaziu. Przydam wam się.
– Po co? – Wark wzruszył ramionami. – Zanim mrozy zelżeją, kapłanki same nam otworzą bramy. Nie wyczarują chleba z kamienia.
– Ale zrobią coś innego. – Kapłanka oblizała wargi. – Kniaziu, nie pojmujecie potęgi Kei Kaella.
– Także boginię można zabić – powiedział oschle – co się bardzo wyraźnie pokazało zeszłej wiosny, w czas spichrzańskiego karnawału.
– Tyle że do tego trzeba czegoś więcej niż żelaza, kniaziu – rzekła, zanim zdążył ją wykpić i odepchnąć niby sparszywiałego psa, którym w istocie była. Sięgnęła pod siennik i w jej dłoni błysnęła słabo buteleczka w srebrnej obejmie. – I dlatego chciałam z wami mówić.
Potrząsnęła naczyniem. Mleczny trunek podniósł się, wzburzył gwałtownie i Warkowi wydało się nagle, że cała komnata zawirowała wraz z nim.
– Co to? – zapytał słabo.
– Woda ze źródła Ilv. – Zielone oczy kapłanki połyskiwały w zmasakrowanej twarzy jak dwa szlachetne kamienie. – Sok ziemi, zaczerpnięty na dalekiej Północy, spomiędzy żeber martwych żmijów. Kilka kropel tego napitku niweczy wszelką moc boga i łamie każdy czar, choćby najpotężniejszy. Czy rozumiecie, kniaziu, dlaczego musiałam was zobaczyć?
Bez słowa wpatrywał się we flaszeczkę w jej dłoni. Trunek wciąż buzował jak młode wino, lecz przybrał ciemniejszą barwę i w poświacie kaganka Wark widział wyraźnie, jak na jego powierzchni z wolna tworzy się brunatnokrwawa szumowina.
– Chcę patrzeć, jak rozbijecie świątynne bramy – ciągnęła kobieta – a potem pod pękniętą kopułą przybytku będziecie im po kolei odbierać świątynne szaty, ziemskie władztwo, moc bogini, a na końcu życie. Wszystko, czym są. Wszystko, czego mnie pozbawiono z rozkazu Lelki. Później możecie mnie zabić, nie dbam o to. Ale wcześniej chcę zobaczyć kres zakonu treglańskiej bogini. Tak samo jak wy, kniaziu.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
W domostwie alchemika od podwórza cuchnęło siarką i smołą. Nikt nie wyszedł otworzyć, choć Złociszka długo waliła kołatką w wierzeje kamienicy. Wreszcie wzruszyła ramionami i weszła do sieni. Piastunka podążyła za nią. Wargi miała zaciśnięte w wąską kreskę i wysoko zadzierała suknię nad progiem, by nie przylgnęło do niej jakieś alchemiczne paskudztwo.
– Jaśnie pani nieboszczka we grobie się obraca – burczała pod nosem. – Żeby jej ślubne wiano, jej kamienicę wyprawną tak sponiewierać i alchemikom na zmarnowanie oddać.
– Przecież to tylko rudera – prychnęła dziewczyna, wspinając się szybko po drewnianych schodach. – Była nią już wtedy, jak ją wujaszek matuchnie z dobytku rodzica oddawał.
– Ale rodowa – wysapała staruszka, daremnie usiłując dotrzymać jej kroku. – A co się po przodkach ostało, szanować trzeba i dzieciom w spuściźnie przekazać.
– Jeśli się pierwej nie rozpadnie. – Dziewczyna przewróciła oczami i zatrzymała się na ostatnim stopniu. – Lepiej odpocznij, nianiu, boś sama mi się rozpaść gotowa.
– Nie przystoi pannie bez opieki mężczyzn w komnacie odwiedzać! – krzyknęła za nią staruszka, ale zatrzymała się i zwiesiła głowę, oddychając z wysiłkiem.
– A jaki on mężczyzna? – zakpiła panienka. – Przecież alchemik zwykły. Staruch, konus i prostak. Zresztą długo nie zabawię.
Piastunka skrzywiła się z powątpiewaniem.
Z izby alchemika dochodziły dziwaczne bulgoty i pochrząkiwania. Złociszka ostrożnie uchyliła drzwi, bo wbrew butnym zapowiedziom trochę się lękała tajemnych magicznych sztuk. Jak się wnet okazało, zupełnie niepotrzebnie.
Pośrodku komnaty stał wielki stół, na którym porozstawiano rozmaite dziwaczne akcesoria, alembiki, retorty, szczelnie zakorkowane fiolki, szklane kule, w których buzowały krwawoczerwone lub żółte ingrediencje, pęczki ziół, kamionkowe garnczki, okute skrzynki, miedziane kociołki i woreczki, oznaczone dziwnymi symbolami. Pod ścianą stał ogromny, mosiężny model wszechświata ze sferami, które obracały się na wielkim metalowym sworzniu. Zawieszone na przeciwległych ścianach wypchane głowy jednorożca i trytona gapiły się na siebie szklanymi paciorkami oczu. W otwartej na roścież szafie piętrzyły się stosy oprawnych w skórę tomów. Tak, pracownia alchemika robiła stosowne wrażenie. W przeciwieństwie do gospodarza.
Mistrz spał w wyściełanym fotelu, chrapiąc rozgłośnie. Głowę zwiesił bezwładnie, a przez rozchełstany chałat widać było chudą pierś, porośniętą rzadkim rudawym włosem. Złociszka przez chwilę przypatrywała mu się z mieszaniną odrazy i zaciekawienia. Potem dobiegł ją ostry zapach jałowcowej gorzałki i pojęła, że bynajmniej nie we wszystkich retortach destylowano wodę wiecznej młodości. Zebrała ze złością spódnice i zamaszystym krokiem ruszyła przez izbę. Zaraz jednak runęła jak długa, potknąwszy się na sztywnym ścierwie wielkiego pręgowanego kocura.