Литмир - Электронная Библиотека

Twardokęsek ze świstem wciągnął powietrze.

– Nie wiem nawet, jakim sposobem Ider zdołał ich zebrać. Był najemnikiem, wynajmował się za kilka srebrnych monet. Nie znał gwiazd i nie umiał odczytać legendy ukrytej za tym znakiem. Ale kiedy wreszcie wróciłam…

Zbójcy wydało się, że jej twarz złagodniała na chwilę, a na ustach pojawił się cień uśmiechu.

– Zakon Gwiazdy był jak mocne wino, co uderza prosto do głowy. Kiedy jechaliśmy przez spustoszoną krainę, imię Annyonne było wszędzie, wyhaftowane srebrną nicią na chorągwiach, wyszyte na kubrakach, wpisane w kształt końskich podków. Z początku nie było nas więcej niźli setka – najemników, resztek panów, którzy niegdyś podążyli za moim ojcem, skrytobójców opłacanych złotem. Tamta wiosna… – Uniosła głowę, spojrzała na zbójcę i wydało mu się, że go rozpoznaje.

Prawie wyciągnął do niej rękę, ale z wysoka, spomiędzy gwiazd, dobiegł go krzyk jadziołka. Spojrzenie Szarki zmętniało.

– Kwitły tarniny i dzikie śliwy, z południa szła na nas Kurzawa Birghidyo, a ja miałam siedemnaście lat i dwa miecze u boku. Wyjechaliśmy z ruin donżonu południową bramą, ku Wąwozowi Ivrett, gdzie niegdyś Issarthel Srebrna Prządka ściągnęła ogień na armię koczowników. Na drzewach liście nie zdążyły się jeszcze w pełni rozwinąć, lecz skowronki śpiewały nad świeżo skopanymi polami i klucze gęsi przesuwały się wysoko z krzykiem. Nawet ich chrapliwe głosy wieszczyły nadejście Kurzawy. Mieliśmy ledwie garstkę ludzi i wiedziałam, że nie powrócę żywa, ale nie miało to znaczenia. Nic nie miało znaczenia. Nic, prócz tej wiosny.

Nieświadomie skinął głową, gdyż jakkolwiek nie chciał się do tego przyznać, jego również ogarnęła wilczojarska wiosna, tak upojna i rozszumiana, że czasami wydawało mu się, że naprawdę należy do tego miejsca i szykuje się na walkę z Wężymordem.

– Wieśniacy po wioskach wybiegali nam na spotkanie z chlebem i mlekiem. Szpaki darły się w topolach przy drodze coraz donośniej, czajki podrywały się znad podmokłych łąk, a my ciągnęliśmy na południe pod znakiem zagłady, pod znakiem gwiazdy, z której wykuto zębaty sierp Annyonne. Raz jeden, zbójco, jeden raz przydarza się taka wiosna…

Teraz mówiła już tylko do niego. I wypowiadała jego lęki tak, jakby czytała z karty.

– Kasztelan otworzył przed nami bramy twierdzy w gardle Wąwozu Ivrett, a potem, kiedy skrupulatnie obrachował szanse i pojął, że nie będzie świeżych posiłków, wymknął się chyłkiem ze swymi ludźmi i uciekł precz. Nie pozwoliłam go ścigać. Chorągiew mojego ojca łopotała na najwyższej wieży nad twierdzą, wokół murów rozkwitały bzy i czeremchy, a nocami niebo było roziskrzone od gwiazd. Nie spostrzegłam nawet, kiedy przyszło lato, suche i gorące jak południowy wicher. Góry dokoła zapłonęły od ognisk Kurzawy Birghidyo i było ich więcej niż gwiazd nad nami. Jednak wcześniej… wcześniej nadciągnął Eweinren… – zamilkła, zapatrzyła się w morze.

Zbójca nie wytrzymał.

– A potem? – zapytał.

Wiedźma zasyczała ze złością.

– Potem? – Szarka otrząsnęła się jak zbudzona ze snu i popatrzyła zupełnie przytomnie. W oczach miała żal. – Potem zaczęliśmy umierać. Jedno po drugim.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Twardokęsek owinął Szarkę w płaszcz wiedźmy i zaniósł do swojej izdebki przy kuźni, przekradając się ciszkiem przez obozowisko. Wiedźma, która postępowała tuż za nim, tłumiła płacz, ale nagle odeszła go wszelka chęć, aby ją przytulić. Ułożył rudowłosą na swoim barłogu i okrył skórami.

– Ona tak zawsze? – zapytał szorstko.

– Tylko wtedy, gdy śpiewa. – Jaśminowa wiedźma pociągnęła nosem. – Płynęliśmy w szkwale, a jadziołek dręczy ją coraz bardziej. Całą zimę czekał, ale teraz nęci go zagłada.

– Jakby nie dość było spichrzańskiego karnawału – burknął, zapominając na chwilę, z kim rozmawia.

– Nigdy nie jest dosyć. – Zwróciła na niego oczy, ciemne i rozdęte od magii. – Idź stąd, Twardokęsek. Idź precz, zanim znów posłyszysz coś, czego nie chcesz wiedzieć. Tak będzie lepiej.

Wyszedł więc na majdan, zły i rozgoryczony jak rzadko. Obozowisko rzęsiście oświetlono pochodniami, więc z daleka dojrzał trzy rzędy stołów pospiesznie zbitych z sosnowych desek ustawione przed chatą księcia. Widział Suchywilka po prawicy Koźlarza, jego krewniaka w szłomie z byczymi rogami i może z tuzin innych Zwajców wmieszanych w ciżbę przy niższych stołach.

Kniaź nie rozpuścił wojowników z okrętów, pomyślał posępnie. Nie będą tedy długo popasać. Najpewniej odpłyną ze świtem, nim jeszcze mgły podniosą się w Urocznej Przystani.

Nie czuł nijakiej ochoty do ucztowania, choć pacholikowie żywo podtaczali beczki skalmierskiego wina. Chciał się cichaczem przemknąć pomiędzy krzewiną do lasu i zagłuszyć trunkiem słowa Szarki, co łopotały w jego pamięci jak płomienie pochodni. Jednak Czarnywilk wypatrzył go chytrze w kępie olszyny.

– Chodźcie do nas, mości zbójco! – rozdarł się potężnie. – Co się tak we ćmie czaicie, jakby was sumienie gniotło?

Zbójca pospiesznie cofnął się w cień, ale było za późno. Od niższych ław, gdzie rozsiadła się gromada Leśnej Straży ze znakami gwiazdy dumnie wyszytymi na kołpakach i kapotach, podniosła się rozradowana wrzawa. Musiał podejść bliżej.

Ledwie stanął u stołu, jakiś szlachcic o jasnych sumiastych wąsach wetknął mu w garść róg z syconym miodem, drugi żalnickim sposobem wycałował w oba policzki. Inny jeszcze, ze szczętem pijany spichrzańską gorzałką, wczepił się oburącz w zbójecki przyodziewek i począł coś bełkotliwie klarować, póki go inni przemocą nie posadzili na zadku. Obce ręce klepały Twardokęska po grzbiecie, podtykały do gęby pełne świeżego trunku naczynia, popychały wzdłuż ław coraz wyżej, ku wysokiemu stołowi, gdzie zasiadał Koźlarz w kompanii zwajeckiego kniazia.

Twardokęsek nic nie potrafił odczytać z twarzy żalnickiego księcia, kiedy ten wskazał mu zaścielone wytartym aksamitem siedzisko. Suchywilk za to był już dobrze pijany. Policzki miał czerwone od skalmierskiego wina, oczy zmętniałe i nabiegłe krwią od znużenia. Niewiele gadał, zbójcy ledwie łbem kiwnął, ale czasami spozierał na niego spode łba z osobliwym uważaniem i zadziwieniem.

– No, gadano nam, jak porośliście w piórka, mości zbójco. – Czarnywilk podsunął Twardokęskowi misę z pieczoną gęsiną i hojnie napełnił roztruchan skalmierskim napitkiem. – Aż zdumienie bierze.

– Wy za to ze szczętem ten sam! – warknął zbójca którego złość niezmierna brała od podobnych pochwał, a niemało się ich ostatnimi czasy nasłuchał. – Po staremu za krewniakiem tarczę nosicie.

Koźlarz posłał mu ostrzegawcze spojrzenie, lecz zbójca ani się obejrzał. Najwyraźniej wystarczająco dobrze znał zwyczaje północy, by rozumieć, że pośród Zwajców jedynie niedorośli pachołkowie, biedacy i kalecy niewładni dłużej pod własnym znakiem chadzać na wiking nosili na znak poddaństwa cudze tarcze.

Czarnywilk jednak nie zamierzał się gniewać. Zbył zniewagę obojętnym machnięciem dłoni. Czerwone wino chlusnęło na świeże sosnowe deski.

– Ano, nie wszystkich nas fortuna równo w górę niesie – odrzekł pogodnie. – Miałem jesienią nadzieję, że się naród zbiesi na ten pakt z Koźlarzem, bo na razie niczego dobrego nam nie przyniósł i pewnie nie przyniesie, prócz łez i krwi przelania. Był już wiec zwołany, aby nad nowym sojuszem radzić. Ale akuratnie wtenczas posłanie z południa od Servenedyjek przybyło. Wojowniczki pokłoniły się nisko przed kniahinką, coś tam o przeznaczeniu i bogach bajały, szabelkami trzęsły i o przymierzu radziły. I tak się ludziska durne Servenedyjkom dziwowali, że się wiec na niczym rozszedł. Jak pierwej Suchywilk nam kniaziuje.

– A wyście na korcu ostali – nie bez złośliwości zauważył zbójca. – I po staremu za kniaziem się włóczycie. Choć pomnę, jakeście się zeszłego razu gromko odgrażali, że ninie we własnym dworcu osiądziecie.

– Bo i niedługo tutaj na popas zostajemy. – Czarnywilk pociągnął potężny łyk wina. – Jutro ze świtaniem łodzie na morze idą. Trza nam było jeno po żalnickiego księcia zawinąć.

55
{"b":"100642","o":1}