Литмир - Электронная Библиотека

Rudowłosa kobieta wciąż obejmowała ramionami kolana, jakby ogarnął ją chłód, choć noc była ciepła, niemal letnia. Zbójca nie był pewien, czy wie, że dopłynęła do Urocznej Przystani. Oczy miała przymknięte. Mówiła cicho, do siebie:

– Pamiętam, że padał deszcz, kiedy zbrojni podeszli pod zamek. Ciepły letni deszcz, co połyskiwał na zbrojach strażników i kamieniach murów. Nie zdążyliśmy nawet zamknąć bramy. Stałam pośrodku dziedzińca. Grudki błota pryskały spod końskich kopyt, kiedy wypadli spod łuku bramy, ze dwa tuziny jeźdźców w ciemnej barwie, pod chorągwią panów cytadeli. Jeden rzucił mi coś pod nogi. Krwawy kłąb szmat plasnął w błoto, tuż przy moich ciżmach z safianowej skóry. Pamiętam jak dziś. Ciemne plamy dżdżu na safianie, odległy krzyk Mokerny. Moje niezdarne palce, kiedy pochyliłam się i powoli odwinęłam szmaty, sztywne od zakrzepłej krwi. Dziewki czeladne wrzeszczały, jeźdźcy krążyli wokół mnie tak blisko, że namokła ziemia pryskała spod kopyt koni na moją suknię z błękitnej katajki, nazbyt strojną do podwórzowych zabaw. Jednak stałam pośrodku dziedzińca w jedwabnej sukni, z okrwawioną głową Dumenerga przyciśniętą do piersi, kiedy tamci dorzynali w stołpie resztki naszych wojowników. Nie mogłam się poruszyć, jakby wraz z jego śmiercią i ze mnie uszło wszelkie życie. Wykłuto mu włócznią oczy, jak zwykliśmy czynić z bluźniercami, aby nigdy nie odnaleźli drogi do Issilgorol, i ledwie rozpoznałam jego twarz. Dopiero kiedy ktoś chwycił mnie za włosy i podciągnął na siodło, zaczęłam krzyczeć i dostałam w twarz. Okutą rękawicą.

Twardokęsek poruszył się gwałtownie. Nie chciał tego słuchać, wszystko jedno, czy mówiła prawdę, czy też były to jedynie majaki, wysnute z jej skażonej krwi. Ale wiedźma pochwyciła go za ramię i odepchnęła z taką siłą, że się zatoczył.

– Daj jej mówić – wyszeptała pobladłymi wargami. – Śpiewała przez całą noc, aby przeprowadzić nas przez morze. Potrzebuje jadziołka, aby bezpiecznie wynurzyć się na powierzchnię snów, on zaś żąda jej wspomnień. Ale oszołomienie minie. Zawsze mija.

Zbójca aż wzdrygnął się z obrzydzenia. To było równie plugawe jak wiedźmi szał.

– Nie pozwolili mi jej zatrzymać. – Szarka nie słuchała ich. – Odebrali mi głowę Dumenerga i zatknęli ją na palisadzie, z twarzą zwróconą na północ. Powietrze wciąż było ciężkie od posoki i żółci, kiedy mnie wlekli przez osmalone korytarze do wielkiej sali. I pamiętam dwie dziewki w poszarpanych koszulach, jak wysypywały podłogę świeżo ściętym tatarakiem i zmywały zacieki krwi ze ścian barwionych ochrą. Pan cytadeli rozdarł na mnie suknię. Nie umiałam nawet płakać, gdy ujął mnie za brodę i przyciągnął moją twarz do światła. Na drewnianym stole leżała mizerykordia o graniastym ostrzu i wiedziałam na pewno, że zdołam po nią sięgnąć. Jednak miałam niespełna piętnaście lat i bardzo chciałam żyć, choćby miało to oznaczać pana cytadeli. Powinni mnie byli wówczas zabić. – Zaśmiała się głucho.

Wiedźma uspokajająco gładziła jej rękę.

– Ale im się zachciało okiełznać przepowiednię, zachciało im się dziedzictwa Iskry i wszystkich innych rzeczy, które śpiewały w mojej krwi. Zabawne. Zaprowadzili mnie do mojej komnaty. Wszędzie leżały trupy i resztki porozbijanych sprzętów. W powietrzu wirował puch z rozdartych pierzyn. Jak śnieg, jak ślubny welon, który nałożyli mi na głowę. Zamkowy kapelan nie chciał poprowadzić ceremonii, więc go zabili, pośrodku wielkiej sali, pod wnęką ołtarza bogini, i kazali wołać kapłańskiego pomocnika. Syn pana cytadeli wziął mnie za rękę. Nad krawędzią zbroi miał okrągłą twarz o młodzieńczym miękkim zaroście i widziałam, że boi się tak samo jak ja. Wepchnęli nas do łożnicy, cała gromada żołdactwa pijanego od krwi i miodów z piwnicy Dumenerga. A komnata była pełna błękitnego kwiecia o woni odurzającej niby wino. Jak na urągowisko. Chcieli, abym usłużyła małżonkowi, lecz nie potrafiłam, sprzączki od zbroi wymykały się palcom. W końcu przywołali dziewkę, płowowłosą posługaczkę, która była równie niezgrabna jak ja, więc jeden z wojowników odciągnął ją w kąt i wziął na stercie szat wywleczonych z kufra…

– Przestań – poprosił zbójca.

– Dlaczego? – Szarka zaśmiała się cicho. – Niepięknie jest posłuchać, co się dzieje po tym, jak królewicz zdobędzie zamek z królewną ukrytą? Jak złe zostanie pokarane wedle zasług? Bo ja przecież byłam zła, przeklęta w powiciu i naznaczona imieniem Annyonne. Więc panowie z cytadeli postanowili zadbać, żeby się tamta przepowiednia nie wypełniła. Starannie – zająknęła się. – Przywiązali mnie rzemieniami do ramy, pochodnią przyświecili i dali miodu tamtemu młodzikowi, żeby się dobrze sprawił. Taki jest w wielkim świecie obyczaj, że jak się już królestwo w perzynę obróci i króla starego zaszlachtuje, trzeba jeszcze córkę jego zniewolić. Trochę to trwało, bo chłopak był przerażony i nieporadny w gwałcie. Ale panowie doradzali mu ze szczerego serca i dodawali zapału. Póki nie dokończył dzieła.

Gdzieś wysoko nad Uroczną Przystanią wrzasnął jadziołek. Radośnie, z triumfem. Iskra szarpnęła się jak smagnięta batem.

– Jak nas wreszcie samych w alkowie zostawili, tośmy oboje płakali, ja i ten dzieciak, co go naznaczyli na królewskiego małżonka. Rozwiązał mnie. A kwiecie Jill Thuer, drobne błękitne kwiatki o zapachu, co rozum mąci i odbiera, otwierało się z wolna w komnatach donżonu. Otwierało się jeden po drugim, aż wreszcie któryś ze zbrojnych poderwał się znad stołu zastawionego jadłem i porwał ze ściany topór.

– Weselny podarunek – szepnęła wiedźma.

– Och, Jill Thuer bardzo dobrze znała swoje rzemiosło. – Szarka potrząsnęła głową. – Umiała zajrzeć w przyszłość i chciała, abym do niej wróciła, więc mi pomogła. Kiedy wreszcie zeszłam po kamiennych schodach do wielkiej sali, wszyscy wojownicy wymordowali się jak szczury potrute przyprawnym ziarnem. A ja miałam przed oczami oczy tamtego chłopca, mojego małżonka, niebieściutkie jak kwiaty Jill Thuer i zamglone od czaru, gdy sięgnęłam po sztylet ukryty pod siennikiem. Taką mnie na koniec Ider odnalazł, skuloną na schodach, w strzępach koszuliny poplamionej krwią – moją i tego dzieciaka. Chciał mnie wieźć na południe do wieży Jill Thuer. Ale wówczas wiedziałam już, że ciotka przymusi mnie, abym jej służyła. Postawi mnie przed Zwierciadłem Nekromantki i każe w nie patrzeć, póki proroctwo nie pożre mnie ze szczętem. Na swój sposób była równie okrutna jak panowie cytadeli i nie chciała mi pozostawić wyboru. Ale się jej wymknęłam. Drugi raz i na dobre.

– Słuchaj. – Palce wiedźmy zacisnęły się jak imadło na nadgarstku zbójcy. – Słuchaj teraz uważnie.

– Powiedziałam Iderowi, że nie pójdę za nim do Jill Thuer. Że to już koniec. Niech rozpuści resztę najemników, z dala od traktów kupi zagon ziemi za resztki skarbu, cośmy je z donżonu wynieśli, i sieje rzepę. I niech zapomni. Co z tego, że kto inny weźmie tę koronę, mnie ona nie przyniosła nic prócz nieszczęścia. Kto inny będzie się martwił o przepowiednie i klątwy, bo ja się już dosyć na krew napatrzyłam i na trupy. Osiodłałam konia, jeszcze przed świtem, nim się Mokerna obudziła, i odjechałam na pustkowie. Jak najdalej.

Twardokęsek uwolnił się z uścisku jaśminowej wiedźmy. W głowie miał zamęt.

– Ona nie będzie pamiętać – powiedziała bardzo cicho jasnowłosa niewiastka. – Obudzi się o świcie i będzie jak wcześniej. Ale teraz jest Iskrą i płonie w niej magia. Nie niszcz tego.

– Dwa lata chadzałam pomiędzy koczownikami. – Głos Szarki był ledwie słyszalny. – Spałam w grotach, jadłam szarańczę, kozy pasłam. I śniłam sny, z każdą nocą bardziej przemożne. Jak Alienor, cztery wieki wcześniej. Coś przywoływało mnie z głębi puszczy, aż wreszcie nie umiałam się oprzeć. Nie wiedziałam, że przez te dwa lata opowieści o powrocie krwi dawnych władców krzewiły się jak uroczne ziele. Nie wiedziałam też o Zakonie Gwiazdy. Nie, nie mogli się nazwać moim imieniem, przecież dostałam je po zabójczyni bogów. Przybrali więc miano od najjaśniejszej gwiazdy zimowego nieba, skamieniałej i samotnej pośrodku firmamentu. Gwiazdy, z której Annyonne wykuła zakrzywiony, zębaty sierp. Sharkah, zabójcę bogów.

54
{"b":"100642","o":1}