Twardokęsek chwilę sapał ciężko, coraz bardziej czerwieniejąc na gębie.
– Przecie to jest ochłap – wysyczał przez zęby i dźgnął baranią kością trzos pełen książęcego złota. – Książę postanowił się mnie pozbyć. Łatwo i bez hałasu. Ot, dał trzosik na drogę, jeszcze przewodnika znalazł, bym się przypadkiem nie zagubił. A że o broni gadał, co ją mam niby dla rebeliantów sprowadzić? Co miał rzec? Bo prawda taka, że ani jaśnie książę wygląda mego powrotu, ani się go spodziewa. Precz mnie zwyczajnie wypędził.
– Chybaś do cna zdurniał. – Kościej splótł palce na piersi i przyglądał mu się z uwagą. – A na cóżeś miał nadzieję? Że cię za pazia weźmie?
– Precz mnie wypędził, powiadam! – Zbójca huknął kubkiem w blat. Misy i dzbany zagrzechotały. – Owszem, psami nie poszczuł. Znalazł lepszy sposób, aby mię z Żalników wygnać, i bardziej hańbiący. Dał mi trzos złota, wiedząc, że nie wrócę. A teraz mnie zdrajcą okrzyknie, co zaufanie zawiódł i w największej potrzebie precz uciekł. I cała żalnicka hołota będzie próbowała mnie zabić.
– To nie zdradzaj – rzekł lichwiarz.
– Co? – Zbójca aż podskoczył na stołku.
– Nie zdradzaj, powiadam – powtórzył flegmatycznie. – Niby po co? Zysk mały, wielki hazard.
– Ale ja chcę go zdradzić. – Twardokęsek pochylił się nisko nad stołem i jął mówić przyciszonym, pełnym wściekłości głosem: – Chcę, żeby mu się ta rebelia na zatracenie obróciła. I żeby z całej tej powstańczej hałastry ni łba Pomorcy nie oszczędzili. Żeby musiał patrzeć, jak po kolei traci wszystko, aż do ostatniego kęsa chleba i do ostatniej kropli krwi. Żeby zdechł marnie, nędzną, przygodną śmiercią bez chwały i ludzkiej pamięci. I żeby nawet po zgonie nie znalazł spokoju, żeby go psy i kuny rozwłóczyły, niepogrzebanego. Tego mu z całego serca i szczerze za moję krzywdę życzę.
Wyprostował się i umilkł, wyczerpany i po trochu przestraszony własnym wybuchem. Jasnowłosa panienka odłożyła robótkę i patrzyła prosto na niego. Jej niebieskie oczy były szeroko rozwarte ze zdumienia.
– Et, z wami zawsze jednako. – Kościej wykrzywił wąskie wargi w uśmiechu. – Tyle potraficie, co pogardłować, złością się własną podjudzić i wymownością nacieszyć. Ale gdy do czynu przyjdzie, wnet się okazuje, że wszyscy się pogróżkami napaśli do sytości. Jakaż się krzywda księciu stanie, gdy mu trzos, choćby tłusty, ukradniesz? Ochłap ci rzucił, powiadasz? Co więc z tego wyniknie, że niby pies z ochłapem umkniesz? Że go oszczekasz pokątnie przed znajomkiem starym? – Rozłożył ręce. – A bo to kogo obchodzi? A czy w ogóle ktoś spyta, jakie są sprawki między tobą a księciem?
– Lepiej nie pytaj – wtrącił sucho zbójca.
– Tyle tylko rzeknę – ciągnął gospodarz – żeś i ty się odmienił. Musiałeś przez te lata zgrzybieć i do cna skapcanieć. Herszt z Przełęczy Zdechłej Krowy nie żebrałby o resztki z pańskiego stołu i nie powarkiwał nad kością. On by się przyczaił, wyczekał sposobnej chwili. A potem by uderzył i gardło wrogowi rozszarpał. Po cichu i bez parady. Wtedy, gdy nikt się nie będzie spodziewał. Skutecznie.
Oczy Twardokęska zalśniły.
* * *
– Spiliście się, tatku. – Jasnowłosa dziewczyna podtrzymała Kościeja, gdy chwiejnie wspinał się po kręconych schodach ku sypialni. – I dużo gadaliście. Nieostrożnie.
– Tak trzeba, Złotko. – Spróbował ją pogładzić po głowie, ale tylko zatoczyli się niebezpiecznie na poręcz. – Trzeba grunt przygotować, łgarstwa z prawdami przemieszać. Bo kłamstwem pustym nie zmamisz człeka. Nie takiego, jak ten. Nazbyt chytry. Nie starczy się przypochlebić, zażyłość dawną przypomnieć. Trza się odsłonić. Głęboko, aż do kości. A potem powoluśku szczerość z oszustwem mieszać. Mówić, co chce usłyszeć, odgadywać pragnienia, lecz własnych zamysłów nie odsłaniać…
– Naprawdę sądzisz, że to zrobi, tatku? – przerwała dziewczyna, z wysiłkiem wciągając Kościeja na ostatni stopień. – Usłucha?
– Dlaczego nie? – Lichwiarz zaniósł się ostrym, suchym śmiechem. – Właśnie tego pragnął. Zemsty na żalnickim księciu. Ja tylko podsunąłem mu sposób. Bardzo dobry sposób.
ROZDZIAŁ TRZECI
Twardokęsek przejechał przez Wilcze Jary z fasonem, w wielkiej wiergowskiej karawanie, którą jeden z agentów Kościeja wiódł szerokim zakolem aż do Skalmierza. Kupcy ciągnęli wolno. Popasali kilka dni w każdym mieście z prawem składu, sumiennie wykładając towary na miejscowych targach, co niecierpliwiło zbójcę, nawykłego do szybszych marszów. Nie narzekał jednak. Miał trzy wozy pełne żelaza, więc kiedy podjeżdżali do strażnic przy trakcie, nieodmiennie ciarki wędrowały mu po grzbiecie. Tymczasem zausznik Kościeja, wyschły staruszek w czarnym surducie ozdobionym herbem Książęcych Wiergów, zdawał się znać wszystkich komendantów i dowódców straży. Z każdym gwarzył przyjaźnie, wypytywał o zdrowie połowic, winszował potomstwa, o wieści ze stolicy pytał. I gdzieś tak wśród błahych ploteczek o nowej kochanicy doży i rajdach pirackiej Skwarny, która łupiła sinoborskie wybrzeże, wręczał pękatą, mile brzęczącą sakiewkę.
Nikt nawet nie zaglądał na wozy. Czasami jeszcze jakiś bardziej ludzki starosta albo celnik kazał wynieść antałek wina dla pokrzepienia zacnych kupców w podróży.
Co tu dużo gadać, Kościeja poważano w Żalnikach. Czasami, gdy trzeba było stanąć na cle, zbójca widział przy chałupie celników skalmierskich kupców w ich paradnych strojach, jak stoją na deszczu i na darmo stukają w okienko. Tymczasem agenta Kościeja wszędzie podejmowano szybciutko i bez żadnych wstrętów. Więc w miarę podróży zbójca nabierał większego respektu dla wiergowskiego burmistrza, ale też coraz bardziej zachodził w głowę, dlaczego stary łajdak postanowił mu pomóc.
W wiergowskiej kamienicy, zaprawiony mocnym piwem, Twardokęsek szczerze wierzył, że lichwiarz z wrodzonej poczciwości postanowił go wspomóc i wystrychnąć na dudka żalnickiego księcia. Ale teraz, w pochodzie, nie był już pewien. Dawny Kościej spod Czerwonej Bramy niczego nie robił bez celu, dla pustej zachcianki. A ten nowy Kościej, który kazał wieszać nieposłusznych rzeźników, wydał się Twardokęskowi jeszcze mniej skłonny ulegać kaprysom. Dlatego zbójca gryzł wąsy i dumał posępnie, zamiast radować się własnym szczęściem.
Kościej wyposażył go bowiem z niezwykłą rozrzutnością. Twardokęsek miał na wozie w beczkach więcej grotów do pik niż solonych dorszy, którymi dla niepoznaki broń z wierzchu przysypano. Nieradzic prowadził drugi zaprzęg – fura aż pobrzękiwała na wybojach od szczebrzotów, natkanych w zwoje wełnianego sukna. Kościej dorzucił też dwa tuziny dobrych kolczug, dzieła miejscowych majstrów, które wielce ceniono w Górach Żmijowych. Zbójca tłumaczył wprawdzie, że żalnicka szlachta przedkłada porządne bechtery nad równie chamski rynsztunek, lichwiarz uparł się jednak.
– Nie sami panowie szlachta wojaczką się parają – oznajmił zgryźliwie, po czym kazał owinąć kolczugi w dobrze natłuszczone sukno i ukryć w wielkich skrzyniach, pełnych dłut, pilników, nożyc, cążków i szczypiec oraz ogromnej mnogości innych narzędzi, których przeznaczenia zbójca nie umiał odgadnąć.
Na trzecim wozie jechali majstrowie. Było to trzech krzepkich, choć starszawych mieszczan, nieodmiennie okutanych w brązowe podróżne opończe. Niewiele gadali. Wiergowskim zwyczajem wciąż żuli suszone liście krwawiennika, które barwiły im wargi na kolor ciemnej purpury, i rzadko złazili z furgonu. Na zbójcę patrzyli spode łba, wyraźnie mając mu za złe całą tę wyprawę. Zresztą Twardokęsek takoż się nie palił do zadzierzgnięcia bliższej komitywy, bo wcale nie miał ochoty ciągnąć ich ze sobą na Półwysep Lipnicki. Ale Kościej znowu postawił na swoim.
– Bez majstrów żelaza nie poślę – rzekł twardo. – Głowę w zakład kładę, że nikt z tej całej rebelianckiej zbieraniny nie będzie umiał kolczugi naprawić ni grotów w potrzebie wykuć. Zresztą w Wilczych Jarach w ogóle dobrych majstrów nie ma – dodał z rzadką u siebie pogardą – tylko chłopi niewolni, co się kowalstwem parają. I nie dam patałachom dobytku na zmarnowanie.