– Ano prawda – zgodził się najemnik. – A jakby książę Evorinth stanął pod bramami, a alchemik – złoczyńca w murze dziurę wywalił?
Grododzierżca za nic nie umiał zrozumieć, o czym tych dwóch rozprawia.
– No, właśnie. – Młody Federpusz uśmiechnął się drapieżnie. – Może alchemik za spichrzańskim poduszczeniem to cudo wyrychtował? Co by było, gdyby tak samą jaśnie Złociszkę wystraszył? Toć Rybarz zmarł, choć przygłuchy. A niewiasty są z natury bojaźliwe i słabe. Zwłaszcza odmiennego stanu. – Zaczerwienił się lekko. – Mamy przecie weselisko, więc i na to niezadługo przyjdzie.
Alchemik dochodził do siebie. W każdym razie pojękiwał coraz głośniej.
Dowódca kuszników przymrużył oczy.
– E, wiecie co, mości panowie rajcy? Mnie coś się zdaje, że straszne czary i alchemika naszego okrutnie mogły poranić.
Ale na przekór jego słowom mistrz wiedzy tajemnej uniósł nieznacznie głowę i zaczął niemo poruszać wargami. Najemnik dobył sztyletu.
– Śmiertelne drgawki – oznajmił osłupiałym rajcom, po czym przyklęknął szybko i wbił ostrze w pierś nieszczęsnego faworyta Złociszki. – W bitwie często bywa, że ktoś ma pozór życia, choć już ze szczętem martwy.
– To jak z kurczęciem – podsunął młody Federpusz. – Często choć głowę utniesz, wciąż po podwórzu biega i skrzydełkami macha.
– No, ten sobie nie pomacha. – Najemnik odął wargi i jął czyścić ostrze o połę niebieskiego chałatu.
– I bardzo dobrze – rzekł z namaszczeniem grododzierżca. – I bardzo dobrze.
Więcej o nieszczęsnym alchemiku nie mówiono.
* * *
Wreszcie wszystko ucichło – śmiechy i pokrzykiwania, cały weselny zamęt, głupie żarty kamratów i sprośne przyśpiewki najemników, którzy na swój sposób weselili się przy ognisku, rozpalonym na majdanie za domem. Twardokęsek stał samotnie pod komnatą Złociszki. Jego żony. Drzwi były uchylone i przez szczelinę biła smuga światła. Wiedział, że dziewczyna go oczekuje. Służebne upewniły zbójcę o tym bardzo dokładnie i nie próbowały skrywać głupich uśmiechów. Ale zupełnie nie miał ochoty wejść do środka.
– Przestańcie się grzebać! – dobiegł go ze środka młodzieńczy, niecierpliwy głos.
Usłuchał. Po domostwie wciąż kręciła się służba i nie mógł bez końca sterczeć na korytarzu.
– Drzwi za sobą zaprzyjcie – zażądała dziewczyna. – Noc będzie długa i wszystkie służebne zlezą się nas podglądać.
Dopiero wtedy na nią popatrzył. Siedziała na skraju wielkiego łoża, na śnieżnobiałym prześcieradle. Włosy miała rozpuszczone. Opadały aż do ziemi pasmami koloru lipowego miodu. Przełknął ślinę. Jej nocny strój był z półprzezroczystego jedwabiu, a w komnacie rozstawiono z tuzin kandelabrów. Świece płonęły jasno i widział bardzo wyraźnie jej wysokie, pełne piersi, łagodne przewężenie talii i nogi, smukłe jak pęciny źrebaka. Sama też była jak źrebak – młode, rozbrykane zwierzątko, które patrzyło na niego z ciekawością i oczekiwaniem. Miała wąskie ramiona, tak kruche, że zdołałby gołymi dłońmi połamać jej kości. Nagle poczuł się dziwnie stary. Mogłaby być jego córką.
Wyciągnął rękę, aby zgasić najbliższą świecę.
– Nie trzeba – powiedziała Złociszka. – Chcę widzieć.
Nie był pewien, czy dobrze ją usłyszał. A może po prostu nie wiedziała, co się dzieje między mężczyzną i kobietą w noc poślubną.
– Młode, niewinne panny – zaczął, przeklinając jej matkę, która zmarła przedwcześnie, nie udzieliwszy jej stosownych nauk – zazwyczaj nie mają ochoty…
– Ale ja mam – przerwała stanowczo córka Kościeja. – I jestem wprawdzie niewinną panną, lecz na pewno nie zwyczajną. Przekonasz się zresztą.
Zbójca gapił się na nią, zupełnie jakby dziewczyna siedząca pośrodku posłania, które miało być jego małżeńskim łożem, przemieniła się znienacka w żmiję. Gorzałka wywietrzała mu z głowy. Powoli docierało do niego, że ta wątła, smarkata panienka została właśnie jego żoną.
– Czy zamierzasz tam całą noc sterczeć? – Złociszka zniecierpliwiła się. – Małżeństwo musi być prawowicie zawarte, aby kontrakt był ważny. Więc rozbieraj się wreszcie!
Przestąpił z nogi na nogę.
– Tak przy świecach?
– Jestem ciekawa, co kupiłam za moją broń i złoto. – Przymrużyła oczy. – A tobie nie pierwszyzna.
Twardokęsek poczuł się nagle jak koń, któremu na jarmarku zaglądają w zęby. Złość aż nim zatrzęsła. Zawarli układ, bo potrzebowali siebie nawzajem. Ale czuł, że jej rozbawienie jakoś mu uwłacza. Na dodatek patrząc na smukłe, dziewczęce ciało swej żony, coraz boleśniej uświadamiał sobie wszystkie siwe włosy, które zakiełkowały tej zimy w jego brodzie, stare szramy na żebrach i boki ledwie wygojone po przypaleniu, zmarszczki, fałdy i blizny. Mógł oczywiście pogasić świece, a potem rzucić ją na ziemię i wziąć przemocą, jak czyniono z niewiastami na Przełęczy Zdechłej Krowy. Jej krzyki nie ściągnęłyby nikogo. Była panią w tym domu i miała na rozkazy kilka setek najemników, ale tej nocy należała do świeżo poślubionego małżonka. Nikt by mu nie przeszkodził.
Nie sądził, aby zgadła, jak bardzo kusząca wydawała mu się ta myśl, kiedy pod jej czujnym wzrokiem mozolił się ze sprzączkami pasa i zzuwał buty.
Zachichotała, kiedy zaplątał się w nogawkę spodni.
– Może ci pomóc? – spytała słodko. – Słyszałam, że dobre żony rozdziewają mężów, zwłaszcza tych starszych. A ja chcę być dobrą żoną.
Zbójca Twardokęsek zaklął plugawo pod nosem i rozerwał zasupłane troczki koszuli.
Naprawdę lubił niewiasty. Ale coś mu mówiło, że z własną żoną nie będzie to żadna przyjemność.
Zapowiadało się bardzo długie lato.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Obudziły ją chrapliwe głosy nocnych strażników, którzy obchodzili mury cytadeli, wygaszając pochodnie. Dopiero po chwili zrozumiała, że było coś jeszcze. Natarczywy, odległy poszum od strony Cieśnin Wieprzy, który zdawał się napierać na nią ze wszystkich stron. Kamienne ściany sypialni wibrowały głosem Wewnętrznego Morza. Zakręciło się jej w głowie. W chwilę później szum uniósł ją naprzód. Po prostu nie mogła się zatrzymać. Pomyślała, że Zird Zekrun postanowił się wreszcie o nią upomnieć – dotknął jej przecież wiele lat wcześniej i nie zdołałaby mu przeszkodzić. Cokolwiek ją wołało, było zbyt silne.
Kiedy pochyliła się po płaszcz, miała wrażenie, że niewidzialne więzy napięły się i wpiły jej w gardło. Szarpnęła się, rozpaczliwie walcząc o oddech. Dopiero po chwili spostrzegła, że Wężymord chwycił ją za rękę.
– Spokojnie – powiedział, przyciągając ją do siebie. – Co się dzieje?
Napięcie wokół niej zelżało nieco.
– Morze… – wykrztusiła. – Morze…
Na nic więcej nie zdołała się zdobyć. Słowa wciąż nie przychodziły łatwo. Ale Wężymord zrozumiał od razu, być może dlatego, że poprzez krew sorelek sam był połączony z Wewnętrznym Morzem więzią, która wymykała się zrozumieniu śmiertelników.
– Morze cię wzywa – odgadł. – Ubierz się. Szybko. Ono nie będzie długo czekać. Jeśli nie usłuchasz, przybędzie po ciebie, choćby miało zatopić całą cytadelę.
Pospiesznie wzuła buty i narzuciła płaszcz na spodnią suknię z białego sukna. Kiedy była gotowa, drzwi rozwarły się i do komnaty wpadł wicher, niosąc zapach szlamu, gnijących roślin i tataraku. Uniósł jej opończę, potargał włosy, później zaś popchnął naprzód. Biegła poprzez mroczne korytarze cytadeli, czując w dłoni rękę Wężymorda, a wszędzie wokół wył wiatr i kamienna posadzka pod stopami falowała jak morze.
Dopiero na zewnątrz spostrzegła, że zmierzają na skały pod wschodnią strażnicę, gdzie zaledwie kilkanaście dni temu mówiła z Mel Mianetem od Fali. Jednak to nie on czekał na nią na brzegu Wewnętrznego Morza. Ani też żaden inny spośród bogów.
Harfa Org Ondrelssena od Lodu kołysała się lekko na powierzchni wody, złocista i roziskrzona w księżycowym świetle. Kiedy Selveiin podeszła bliżej, kulejąc i potykając się na kamieniach, zobaczyła na ramie ciemne ślady. Krew Iskry, pomyślała z rozpaczą, krew nieśmiertelnej boginki, której nie zmyją wszystkie wody Wewnętrznego Morza.