Литмир - Электронная Библиотека

Konkretnie mieszczanie pojęli swoją sytuację, gdy kuzyn Kurdybana zaczął na rynku gardłować przeciwko drabom, którzy na murach stoją i przejścia wzbraniają porządnym wiergowskim obywatelom. O poranku następnego dnia znaleziono go martwego na majdanie jednego z podrzędnych zamtuzów. Rękojeść korda, która mu sterczała znad łopatki, dowodziła jasno, że nie zatruł się starą kiełbasą ani nie poraziły go wdzięki pensjonariuszek lupanaru. Odtąd Złociszkę ganiono tylko w czterech ścianach własnych kamienic. A i tam czujnie rozglądano się po bokach.

Alchemik coraz donośniej pokrzykiwał na pomocników. Ku radości pospólstwa szykował finał wielkiego pokazu fajerwerków. Ale rajcy siedzieli z przodu, niedaleko placyku, gdzie popisywał się magik Złociszki. Smrody i hałasy wybitnie przeszkadzały im w trawieniu. Nie usiłowali udawać zadowolenia. Po prostu siedzieli, sztywno wyprostowani, w oczekiwaniu, że alchemik zrobi wreszcie, co jego, i pójdzie precz.

Tylko Rybarz, który był całkiem głuchy, cieszył się na każdy nowy fajerwerk jak dziecko. Klaskał w dłonie, śmiał się i pokrzykiwał, aż mu ślina ciekła po brodzie.

Teraz też wyciągał głowę i wychylał się z krzesła, że mało nie wypadł na ziemię. Słudzy alchemika wkopywali w grunt dziwaczne ustrojstwo, jakby drewniane korytko, wydłubane w przepołowionym pniu drzewa. Podparli je po bokach solidnymi klinami, potem zaś ośmiu chłopa przyniosło kolejne dziwo – wielką żelazną rurę, skuwaną chytrze z pasów żelaza i wzmocnioną dodatkowo poprzecznymi obręczami. Wsadzili ją w korytko, podtoczyli dwie duże kamienne kule, po czym stłoczyli się wokół, doszczętnie przesłaniając widok.

Rybarz zaczął się burzyć i pomrukiwać ze złością. Nie wiedząc, co czynić, kruczowłosa dziewuszka spiesznie wepchnęła mu do gęby smażoną figę. Zanim stary przełknął, słudzy rozstąpili się trochę, odsłaniając mistrza.

Magik był przyodziany w ciemnoniebieski chałat, przyozdobiony srebrnym haftem, oraz w wielki biret, oznakę swego rzemiosła. W ręku dzierżył różdżkę, która płonęła i sypała iskrami, co wzbudzało wielką ciekawość wśród gawiedzi. Zrazu żadnych czarów nie czynił, tylko przemawiał długo i z namaszczeniem. Ale rajcy pogłuchli trochę od wcześniejszych hałasów, a tłum ryczał radośnie, słyszeli więc pojedyncze słowa:

– Wielki dzień… przełomowe odkrycie… potężna moc… w nadchodzącej wojnie… bogowie będą się lękać… czego potrafi dopiąć jeden śmiertelny człowiek… na chwałę mojej szlachetnej pani…

Żaden z rajców – może wyjąwszy starego Rybarza, który wtórował każdemu słowu szczerym, dziecięcym śmiechem – nie dowierzał wszakoż, że alchemik dokonał wreszcie czegoś pożytecznego. Owszem, zdarzali się i w tym fachu uczciwi rzemieślnicy, którzy wielce poprawili pracę wiergowskich farbierni i foluszy. Ale magik Złociszki bynajmniej do nich nie należał. Prawdę powiedziawszy, był zwyczajnym partaczem, acz hałaśliwym i bezczelnym jak rzadko. Po doświadczeniu z cudownym krosnem rajcy – a zwłaszcza grododzierżca, którego żona pokazała się golusieńka całemu światu – mieli ochotę wprędce go obwiesić. Niestety, bydlę było sprytne i umiało w porę znaleźć potężnych protektorów.

Alchemik skończył wreszcie gadać. Pochylił się nad żelazną rurą i machał przy niej ognistą różdżką, czyniąc dziwne znaki. Rajcy poczuli przypływ nadziei. Uczta dobiegała końca. Jeszcze tylko kilka fajerwerków, parę dzbanów wina i będzie można wrócić do własnych domów, zasunąć skoble, zasuwki czy sztaby i odetchnąć z ulgą. Ostatnimi czasy Książęce Wiergi stały się zaiste niebezpiecznym miejscem.

Huk, który rozległ się znienacka, był tak przeraźliwy, jakby grom uderzył z jasnego nieba w błonie przed wiergowskim murem. Wtórował mu rumor potrzaskanej bramy i muru, jakże wielkim kosztem wniesionego przez Kościeja wokół miasta. Tyle że to nie był piorun. Ani żaden inny dopust boży, znany poczciwym rajcom i wszystkim innym gościom, którzy przybyli na ucztę, by świętować zamążpójście Złociszki.

Na błoniu uczyniła się nagle przeraźliwa cisza. Ludzie trwożliwie gapili się to na ciemne kłęby dymu, to na zwalony kawał muru.

Kiedy dymy rozwiały się nieco, oczom rajców ukazał się magik. Leżał na wznak, z szeroko rozrzuconymi ramionami. Gębę miał osmoloną sadzą.

Jakaś kobieta wrzasnęła przeraźliwie.

To wystarczyło.

Biesiadnicy poderwali się od stołów i wielką, przerażoną ciżbą runęli ku wyłomowi w murze miejskim, aby jak najprędzej znaleźć się na znajomych ulicach i placach, w swoich bezpiecznych domach, jak najdalej od tego straszliwego miejsca. Tylko najemnicy Złociszki, którzy mieli pilnować porządku na błoniu i strzec alchemika, nie ulegli ogólnemu popłochowi. Szybko uformowali zgrabny czworobok i szyli z kusz w tłum, jeśli ktokolwiek się zanadto do nich zbliżył. Ale też trzeba przyznać, że uciekający nie zawracali sobie nimi głowy. Gnali na oślep przed siebie, byle dalej.

Rajcy też zostali na błoniu, choć wielu zapewne z chęcią wzięłoby nogi za pas. Niestety, ich również pilnowali kusznicy, a podczas ostatnich dziesięciu dni rajcy zdążyli dobrze poznać możliwości ich straszliwej broni. Siedzieli więc grzecznie przy stołach i nawet nie wrzeszczeli zbyt głośno. Zresztą ich głosy i tak ginęły w ogólnym rozgardiaszu.

Dopiero gdy cała tłuszcza umknęła z błonia, pozostawiając za sobą rozwalone stoły, porozbijane beczki i dobry tuzin stratowanych ziomków, najemnicy opuścili broń. W skrytości ducha rajcy odetchnęli z ulgą. Nie zanosiło się, aby miano ich podstępnie wymordować. A w każdym razie nie zaraz.

Przywódca najemników, wysoki chłop o szczerej okrągłej gębie i oczach niebieskich jak niezabudki, ostrożnie podszedł do alchemika.

– Wciąż dycha! – krzyknął.

Obszedł z wahaniem żelazną rurę, nad którą alchemik wyczyniał swoje czary, i zajrzał do środka.

Niektórzy z rajców poczęli skrycie czynić znaki odpędzające zło. Małżonka grododzierżcy omdlała.

– Podejdźcie no tutaj. – Najemnik zachęcająco kiwał dłonią na ojców miasta. – Alchemik nieprzytomny leży, a to już nie ugryzie. – Z lekceważeniem postukał w żelazną rurę.

Grododzierżca podniósł się pierwszy. Nijak mu było przyznać się przed sąsiadami do strachu. Reszta z ociąganiem poszła w jego ślady.

– Rybarz nie żyje! – Jeden ze świeżo mianowanych rajców, młody chłopak z rodu Federpuszy, którzy zbili fortunę na wiergowskiej wełnie, pociągnął grododzierżcę za rękaw. – Ani chybi, serce mu stanęło. Zestrachał się na śmierć.

Dowódca najemników skrzywił się z niechęcią.

– Patrzajcie, dobrzy panowie – powiedział, po czym niedbale, jakby od niechcenia, kopnął alchemika w bok. – Stary Rybarz pomarł, brama poszła w drzazgi, muru kawał zwalony. Zamiast święta żałoba, bo ludzi tuzin zadeptało się na śmierć. – Wymierzył nieszczęsnemu magikowi kolejnego kopniaka. – A wszystko przez durne bydlę, które o jeden raz za dużo upiło się w niewłaściwym momencie.

– Takoż i mnie się zdaje, że z tego wynalazku nie będzie nijakiego pożytku – przemówił lękliwie grododzierżca.

Pozostali rajcy potakiwali mu nieśmiało zza pleców.

– A jak się jaśnie panienka zeźli – dodał usłużnie młody Federpusz – że takie nieszczęście nastało i to w samo jej wesele…

Dowódca najemników wciąż się namyślał. Patrzył na żelazną rurę, targał płową brodę.

– Nie, na pewno nie będzie z tego żadnej korzyści – orzekł w końcu. – Chyba żeby się nam jaśnie książę Evorinth hukiem na śmierć zestrachał. Jak stary Rybarz.

Ktoś zachichotał nerwowo. Ale żart właściwie nie był śmieszny.

Magik zajęczał i poruszył się słabo.

Grododzierżca cofnął się mimowolnie. Odwaga odwagą, lecz skądże mógł wiedzieć, jakie jeszcze czary skrywa alchemik w fałdach osmalonego chałatu?

Ale młody Federpusz przysunął się bliżej do przywódcy najemników. Brwi miał zmarszczone i widać było, że myśli nad czymś bardzo intensywnie.

– Oj, niedługo panienka Złociszka nie będzie miała z alchemika pożytku – zagaił nieobowiązująco. – Rozważcie, jakich on może przyczynić szkód, gdy wojenny czas nastanie. Cięgiem pije i czyni te swoje smrodliwe eksperymenta.

123
{"b":"100642","o":1}