– Skąd wiecie, jakie sny dla niego śniła w zimowe noce w dworcu przysypanym śniegiem? Skąd wiecie wreszcie, że nie wola jadziołka wygnała ją tej wiosny na morze? – dokończył karzeł.
– Ja… – zwajecki kniaź zająknął się i umilkł.
– To bez znaczenia – powiedział cicho Koźlarz. – Bez znaczenia, kniaziu. Ponieważ kiedy skończy się wojowanie, zabiję jadziołka, choćby wbrew jej woli. A potem pokłonię się nisko aż do ziemi i poproszę o rękę waszej córki. Jeżeli będziemy żywi.
Zbójca nie spostrzegł, kto pierwszy wzniósł toast: wrzawa wybuchła ze wszech stron i huknęła pod korony sosen. Aż pociemniało mu w oczach. Przez chwilę siedział nieruchomy, oślepiony, wsłuchując się w nieregularne, bolesne dudnienie krwi w skroniach.
W końcu wychylił do dna kielich, jakby mógł winem zmyć gorycz i żal. Nie, nawet nie dlatego, że pragnął Szarki dla siebie. Kiedy spoglądał ponad stołem, przy którym wilczojarska szlachta i Zwajcy pospołu świętowali zrękowiny, przed oczami miał jedynie splątane pasma rudych włosów, falujących na wodzie pomiędzy brunatnym wodorostem i tatarakiem. I nie umiał się cieszyć.
* * *
Wark stał pośrodku zrujnowanego refektarza, patrząc, jak gwiazdy opadają jedna za drugą po łuku wiosennego nieba i nikną za krawędzią strzaskanego sklepienia komnaty. Być może właśnie dlatego wybrał tę wyspę. Z powodu zrujnowanego monastyru, który nieuchronnie przywodził mu na myśl pękniętą kopułę przybytku treglańskiej bogini.
Prócz wypalonej skorupy klasztoru flagellantów nie znajdował na Przychytrzu nic godnego uwagi. Wyspę zasiedlały chmary morskiego ptactwa, co darło się rozgłośnie o świcie na szarych skałach. Był też obłąkany pustelnik w rumowisku południowej wieży. O świcie widywano go, jak wspina się mozolnie po chybotliwych kamieniach w brunatnej pokutnej szacie i z twarzą przesłoniętą skołtunionym włosiem. Nie zszedł jednak w dół, choć wojownicy zachęcali go świeżym chlebem i winem. Czasami wygrażał im z oddali i wykrzykiwał błędne przekleństwa, lecz jego słowa ginęły w szumie morza i wichru.
Sinoborzanie od sześciu dni wyglądali łodzi zwajeckiego kniazia, ale Wewnętrzne Morze burzyło się wściekle i Wark nie mógł winić Zwajców, jeśli postanowili poczekać na dogodniejszą pogodę. Mimo to sinoborscy wojownicy niepokoili się. Zrujnowany klasztor przerażał ich, choć usiłowali kryć się ze swym lękiem. Na domiar złego od dwóch nocy gwiazdy spadały z nieba jak deszcz i Wark wiedział, że jego ludzie szepczą po kątach, iż sama bogini zsyła mu ostrzeżenie, aby nie prześladował więcej jej kapłanek.
Uśmiechnął się. Treglańska świątynia wciąż tkwiła w pierścieniu oblężenia, a na palach ostrokołu szczerzyły zęby czaszki tych, którzy wbrew rozkazowi kniazia próbowali przemknąć się do środka z żywnością lub opałem. Wark potrzebował jeszcze tylko trochę czasu, a ze sławnego przybytku Kei Kaella pozostanie nie więcej niż ruiny podobne resztkom tego opactwa.
– Nie widać ich, panie.
Wark odwrócił się gwałtownie. Nie usłyszał, jak Zbiegun podszedł ku niemu pomiędzy potrzaskanymi murami. Mężczyzna w jasnej świątynnej szacie zastygł w niskim ukłonie, a blask pochodni w rękach pachołka kładł się na jego wygolonej czaszce. Podobno wypędzono go z treglańskiego przybytku za lubieżność i pijaństwo, lecz Wark nie dbał o plotki. Wystarczyło, że kazania kapłana ściągały na służki Kei Kaella większą nienawiść niż wszelkie rozkazy kniazia.
– Ale będę się modlił, by jak najszybciej przybyli – dodał kapłan. – Krew twego ojca woła pomsty.
– Możesz odejść. – Wark odprawił go sucho.
Używał tego człowieka, lecz nie chciał słuchać z jego ust o Krobaku.
Szybkim krokiem ruszył poprzez rumowisko ku północnej wieży, którą zamieniono w jego siedzibę. Wszystkie komnaty opactwa splądrowano do gołych kamieni, lecz noce były zimne, a mury chroniły przed wichrem. Kiedy wspinał się po wyszczerbionych schodach, czuł zapach dymu.
Kapłanka klęczała przed paleniskiem. Jej twarz była jak zwykle przesłonięta złotą maską. Nie ufał jej, ale nie mógł odesłać w dół, gdzie obozowało kilka tuzinów wojowników, znudzonych oczekiwaniem i wylęknionych od spadających gwiazd. Stanął w progu i jakiś czas patrzył, jak blask płomieni pełga po jej nagich ramionach, rozświetla włosy.
– Pokaż mi – rozkazał ochryple.
Kobieta poderwała się ze strachem. Drżącymi palcami rozsupłała węzeł sakiewki, zawieszonej u pasa, i wyjęła z niej niewielką, przezroczystą fiolkę. Wark pochwycił ją chciwie. Przysunął naczynie do ognia i patrzył, jak napitek zaczyna się burzyć i szumieć. Z początku mleczny, rychło przybrał barwę płomieni, a na powierzchni uformowała się krwista zawiesina.
Trzymał w dłoni sok ze źródła Ilv, skalany przed wiekiem krwią żmijów, których wymordował Wężymord. Magiczny jad z baśni, co mógł zmienić Wewnętrzne Morze w rozszalałą krużę śmierci.
Przez chwilę wyobrażał sobie, jak wlewa go w zaciśnięte wargi Lelki i czeka, aż opuści ją wszelka moc bogini. Nie wiedział, ile to potrwa, ale był cierpliwy. Wiedział, że na końcu pozostanie jedynie stara, przerażona kobieta, która rozkazała zabić własnego ojca. Wówczas wymierzy karę jej i wszystkim jej poplecznikom.
Ale najpierw spotka się z Koźlarzem.
Nagle zdjęło go przelotne pragnienie, aby sprawdzić, kim naprawdę jest ten jego siostrzeniec, który jeździł po północy w kohorcie lodowego boga. Albo raczej – kim zostanie, kiedy woda ze źródła Ilv wymyje z niego moc, odbierze mu władzę nad Sorgo i pamięć o widmowych władcach. Pokusa była tak silna, że zadrżał. Powietrze w komnacie stało się duszne, a ściany zdawały się napierać na niego ze wszystkich stron. Podszedł do okna i otwarł okiennice, zbite naprędce z sosnowych desek.
Wilgotny morski wicher wpadł do wnętrza i orzeźwił Warka. Oddał naczynie kapłance, która ostrożnie schowała je do aksamitnej sakiewki. Potem pociągnął ją na posłanie i zdjął koszulę. Włosy kobiety smagnęły go po nagiej skórze. Jej oczy zabłysły srebrem księżycowego światła, lecz rysy rozmywały się w cieniu. Przez moment, przez okamgnienie, widział obok siebie zupełnie inną twarz. Złota maska zdawała się rozpływać i znikać w ciemności, aż stała się obliczem Firlejki.
Jednak kiedy zacisnął powieki, ogarnął go szum Wewnętrznego Morza. I wyraźnie widział wokół siebie wirującą krwawą pianę. Jad uwarzony przez wiedźmy z baśni.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Wóz podskoczył, zakolebał się na korzeniu. Twardokęsek, który przedrzemywał na koźle z jęczmiennym źdźbłem w zębach, ocknął się gwałtownie. W powietrzu niosła się woń smoły i stukot siekier; nieopodal była osada smolarzy. Zbójca przeciągnął się, prostując zastałe kości, rad, że niedługo znajdzie się między swojakami. Pomorcy następowali mu na pięty od samej żalnickiej granicy, choć kluczył i mylił ślady. Gdyby nie pomoc Leśnej Straży, która prowadziła go borem – lasem, niechybnie by już leżał na gościńcu z pomorcką strzałą w gardzieli. No, ale teraz już my prawie doma, pomyślał z ulgą. Jutro w obozowisku staniem, a tam hulanki, wywczasy…
Koniki prychały rześko, wiosenne słonko przygrzewało miło, a w kałużach po bokach gościńca było aż żółto od kaczeńców. Twardokęsek pochylił się, zmacał w skrzynce na narzędzia gąsiorek miodu. I wtedy właśnie tuż przy jego kołpaczku obramowanym jarzębatym futrem zaśpiewała pierwsza strzała.
Posłyszał, jak z tyłu ktoś wali się z charkotem pomiędzy koła wozu. Nie rozglądał się po bokach, tylko przylgnął jak najniżej i szarpnął lejcami. Koniki poderwały się, jednak nie dość szybko. Kolejna strzała wbiła się w deskę o włos od jego nogawic. Twardokęsek nie widział ukrytych w gęstej dębinie łuczników, lecz pierzyska strzał były brunatne. Strzała zafurczała mu koło kołpaczka i utkwiła w wysokim boku wozu. Nieradzic odkrzyknął się ze środka, a zbójca kolejny raz błogosławił przezorność wiergowskich majstrów, którzy opatrzyli furgon w solidne osłony.