Bogini jednak zwlekała. Farbiarz nieodmiennie powracał do obozowiska bez złamanego szeląga, w przyodziewku splugawionym i podartym, niosąc za sobą odór rozpusty i przeniewierstwa. A kiedy go pan Krzeszcz próbował napominać łagodnymi słowy, prostak śmiał mu się w twarz i szydził bezczelnie.
– Milczycie, ojciec? – zapytał farbiarz. – I dobrze, nie trza jęzora po próżnicy strzępić. Ja tedy będę gadał. Krzywda mi się dzieje, ojciec, i dalej tak być nie może. Chcecie się w zbawcę i proroka bawić, wasza wola, ale ja ani myślę suszyć czy grzbiet korbaczem smagać. Owszem, jeśli trzeba tumult wszcząć albo z pachołkami się bić, mogę was w misjonarskiej robocie wspomóc, czemu nie? Nie pierwszyzna mi jaśnie panów trzepać. Ale za jedno mi, przed jaką kukłą kniaź bije pokłony. Bo każdą można zabić. – Oblizał się drapieżnie. – Dobrzem to zapamiętał z naszego karnawału.
Na podobne bluźnierstwo pan Krzeszcz mimowolnie opuścił dłoń na rękojeść miecza.
– No, no! – Farbiarz znów pogroził mu kiścieniem. – Nie bądźcie, ojciec, zbyt krewki, bo tak wam przyłożę, że nie jedną boginię, lecz wszystkie zobaczycie. Trzeba nam szczerze pogadać. Przyznaję, łebski z was człowiek, ale samolubny. Chcecie panów łupić i mieszczan z majątku obdzierać? Piękna intencja i pierwszy wam przyklasnę. Jednak po co łup palić – ciągnął z rosnącym oburzeniem – i dobytek marnować? Rozumiem, że można pana dla uciechy obwiesić albo gołego po śniegu kańczugami pognać. Lecz dziewkom po co łby golić i to młodym, nadobnym? Po co luzem je puszczać, nie wyonacywszy nawet na sianie? I beczki z winem rozbijać? Przecie marnotrawstwo czyste!
– Chciwość grzech jest! – nie zdzierżył pan Krzeszcz. – Takoż rozpusta, pijaństwo!
– Nie chcecie, nie grzeszcie! – warknął przez zaciśnięte zęby farbiarczyk.
Pan Krzeszcz wbił spojrzenie w trawę. Farbiarz był człekiem podłym, zaprawionym w mordach, przy tym krętaczem i okrutnikiem. Bez skrupułów mógł rozszczepić człeka kiścieniem, a martwego w bagno wrzucić, więc pan Krzeszcz cofnął się przezornie na sam kraniec kępy. I nagle coś błysnęło u brzegu, na wolnej od rzęsy i szuwarów powierzchni bagniska. Serce zabiło mu żywiej. Bogini była tuż obok, ukryta w mętnej wodzie. Białe giezło otulało ją jak plama księżycowego światła, a wokół falowały pasma moczarki i wełnianki. Wydało mu się, że popatrzyła prosto na niego. W ręku trzymała miecz i wyciągała go ku panu Krzeszczowi ku górze, aż zląkł się, by ostrze nie przebiło powierzchni.
– Przecie wam dziewek nie stręczę – ciągnął rebeliant. – Wyście człek stary, sterany, wam wszystko jedno. Ale mnie nie. I nie dam się przymusić do waszego szaleństwa. Dosyć żem się nacierpiał. – Splunął z obrzydzeniem. – Te wszystkie posty, modlitwy, nocne czuwania i śpiewy. Jakbym znów w farbiarni robił!
Szlachcic skinął głową, lecz ukradkiem spozierał w bok, ku Bad Bidmone. Bogini uśmiechnęła się, a za jej plecami, w kłębach mułu, zaczęły się rysować inne postaci. Unosiły się z wolna, nabierały ludzkich kształtów. Kiedy były tuż przy powierzchni wody, pan Krzeszcz zobaczył wyraźnie twarze ofiar moru, obrzmiałe i przegniłe.
– I dlatego powiadam, ojciec, dość tego! – perorował dalej farbiarz. – Wystarczy. Teraz chcę dziewek, miodziku zacnego, porządnej strawy. A złotem, coście je w pańskich dworach, ojciec, zrabowali, jakoś się podzielimy – zawiesił głos. – Słuchasz mnie, ojciec? – ponaglił, gdy tamten wciąż nie odrywał oczu od tafli bajora.
– A jak nie? – zapytał powoli pan Krzeszcz.
Palce upiorów niecierpliwie przebiegały po wodzie, marszcząc ją w drobne fałdki. Szlachcic nie widział już bogini. Odeszła, choć upiory pozostały. Ale to nie były topielce, nie próbowały go pochwycić ani ściągnąć w głębinę. Spojrzał im prosto w oczy. I nabrał pewności.
Nie bez powodu Bad Bidmone przyszła do niego w wieńcu z ludzkich głów i powiodła go w głąb Trzęsawiska Moru.
– Co jak nie? – zeźlił się farbiarz.
– Jak się nie podzielimy – wyjaśnił cierpliwie pan Krzeszcz. – Bo nie moje to złoto, żebym się miał nim dzielić.
Farbiarz na chwilę zastygł ze zdumienia. Nie spodziewał się podobnej wymówki.
– A niby czyje? – roześmiał się nieco fałszywie.
– Jej!
Chmura zasłoniła księżyc. Z biegłością, nabytą podczas niezliczonych karczemnych burd, zajazdów i pijackich potyczek, pan Krzeszcz wydobył miecz i ciął farbiarza przez szyję. Nawet nie poczuł oporu, tylko kilka kropelek krwi upadło mu na twarz. Usta rebelianta poruszały się jeszcze, kiedy jego głowa wyprysnęła w powietrze i poszybowała ku ciemnej powierzchni bagniska. Pan Krzeszcz miał wrażenie, że z głębi moczaru uniosły się zachłanne ręce upiorów, pochwyciły ją i wciągnęły w topiel.
Potem księżyc pokazał się na nowo. Pan Krzeszcz popatrzył przytomniej. U pnia czeremchy leżał bezgłowy zewłok farbiarza. Prócz niego wokół nie było nic prócz tumanu i sitowia.
Otarł miecz, pochylił się nad trupem i dobył mu zza pazuchy flaszkę z resztą gorzałki. Wylał trunek pomiędzy krze i stąpając ostrożnie, podszedł na sam skraj kępy. Nad taflą bajora unosiła się mdła woń zgnilizny i rozkładu. Pan Krzeszcz przyklęknął i ostrożnie zaczerpnął wody we flaszkę. Wiedział, że o poranku opuści biczowników i odtąd będzie wędrował sam, aby należycie wypełnić nakaz, który dojrzał w opuchniętych twarzach ofiar moru.
ROZDZIAŁ DRUGI
Jesienne słoty zaczęły się na dobre, kiedy Twardokęsek doturlał się wreszcie do Książęcych Wiergów.
– No, no! – Zacmokał z podziwem, spoglądając na potężne wały usypane wokół miasta, ostrokoły, strażnice, świeże widać, bo drewno na nich jeszcze nie pociemniało, i zaczątki kamiennych murów obronnych. – Mieszczankowie się zbroją, ani chybi pobogacieli ostatnimi czasy. Ale dobrze. Zda się nam odrobina wytchnienia i strawy dobrej – dodał z nadzieją, bo podczas wędrówki wychudł tak, że żebra mu przez skórę sterczały niby ości.
Siedział na koźle w przetartej chłopskiej opończy, która wprawdzie nie chroniła przed chłodem, przesłaniała jednak krwawe pręgi od kańczuga, których się nabawił, gdy nazbyt opieszale pokłonił się żalnickiemu wielmoży. Na nogach miał łapcie z łyka, na głowie wieśniaczy kapelusz, ozdobiony rzędem drobnych muszelek. Ponad wózkiem unosił się potworny smród zatęchłej kapusty i przegniłej rzepy. Twardokęsek wszakże jechał radośnie i podśpiewywał skoczną piosenkę. Pozwolił nawet Nieradzicowi wdrapać się na tył wózka, żeby dzieciak nie musiał dreptać po błotnistych miejskich uliczkach.
Męczarnia wreszcie dobiegła końca, a w podwójnym dnie beczki z kiszoną kapustą wciąż mieli książęce złoto.
Wózek zachybotał się na wielkim kamieniu, który niecnie wystawał z błota. Nieradzic bez namysłu zeskoczył w środek bajorka i podparł furę ramieniem. Twardokęsek skinął głową, kryjąc pod wąsem uśmiech. Udał mu się chłopak, udał się jak złoto, choć na Półwyspie Lipnickim ani śmiał przypuszczać, że taką będzie miał pomoc i wyrękę. Przeciwnie, był pewien, że Koźlarz przysposobił smarkacza na szpiega i zawalidrogę.
Z czasem musiał jednak przyznać, że dzieciak okazał się grzeczny, pokorny i łatwy w obejściu. Bez żadnych kaprysów oporządzał woły, warzył strawę, wóz przez błoto popychał. Znać było, że nie pierwszyzna mu po trakcie wędrować. A bez barwionych skórzanych trzewików i pańskiego kubraka z guzami nie złościł już zbójcy jak wcześniej. Powoli Twardokęsek porzucił więc zamysł, aby go na południu sprzedać handlarzom za uczciwe srebrne grosze. Za młodego zdrowego niewolnika wiele płacono. Jednak zbójca uznał, że stać go na drobną rozrzutność. Niech se chudzina pożyje, postanowił i machnął ręką.
Z prześwitu pomiędzy drewnianymi budami wytoczył się wóz, po brzegi wyładowany dębowymi beczkami i ciągniony przez dwa wielkie perszerony. Na widok zbójeckiej fury woźnica uczynił rozpaczliwy wysiłek, aby powściągnąć zaprzęg, ale nadaremno.
– Na bok, na bok! – krzyknął z przestrachem.