Zbójca zeskoczył z kozła i pospiesznie pociągnął woły pod ścianę folusza. Wóz przemknął obok z turkotem, chybocząc się i podskakując na wybojach. Woźnica odwrócił ku zbójcy czerwoną z wysiłku twarz.
– Niechże bogowie wam w dzieciach wynagrodzą, ziomku! – krzyknął. – Znarowiły się, ścierwa.
Twardokęsek poprawił kapelusz, kryjąc uśmiech. To właśnie lubił w Książęcych Wiergach. Może były nieco zgrzebne i pospolite, ale po ulicach nie włóczyły się żadne wypindrzone dwórki w lektykach, książęcy drabanci, gotowi poturbować porządnego człowieka, jeśli im się jego gęba nie spodobała, ani dworzanie w szatkach wyszywanych srebrem. Przy tym obywatele Książęcych Wiergów na swój sposób byli tak samo zachłanni jak zbójca z Przełęczy Zdechłej Krowy i równie zajadle acz w nieco inny sposób grabili nieostrożnych. A w każdym razie tak postępował człowiek, którego Twardokęsek zamierzał odwiedzić.
Zbójca nie umiał sobie przypomnieć, ile lat minęło, odkąd ostatni raz tutaj popasał. Jednak ulice wciąż tonęły w cuchnącym błocie, rynsztokami płynęły strugi burych ingrediencji i nad szopami, które wyglądały, jakby za chwilę miały się rozpaść, wisiał ten sam ciężki opar przemieszany z mżawką. Właściwie, przypomniał sobie zbójca, w Książęcych Wiergach zawsze padało. Prawie jak w Żalnikach.
Nie znalazł chłopskiej gospody, w której niegdyś zwykł bawić. Roztropnie zawrócił więc ku przystani, pomiędzy kanały, gdzie gnieździły się ladacznice. Wprowadził wóz na dziedziniec zamtuza krytego wypalaną dachówką, kupił miskę strawy i przykazał Nieradzicowi na krok nie odchodzić od fury.
– Znajomka szukam – zagadnął odźwiernego, potężnego draba, który tkwił w sionce lupanaru z morgensternem w garści. – Wielkiej zacności człowiek, choć lichwiarz. Kościejem go wołali i kiedyś w przystani miał kantor. Nie słyszeliście o nim? – Znacząco zagrzechotał kilkoma miedziakami.
Drab oczy wytrzeszczył, po czym posiniał na gębie i jął ustami powietrze chwytać, jakby mu coś w gardzieli utkwiło. Zbójca trochę się strapił. Jednak w tejże chwili zza kotary w głębi sionki wypadła tłustawa niewiasta w sukni z bordowego aksamitu. W ręku trzymała ożóg, którym zapewne poprawiała węgle w kominie, bo czubek narzędzia żarzył się wciąż, rozgrzany do czerwoności.
– A o co się rozchodzi? – zawołała piskliwie, unosząc nieznacznie spódnice i sadząc ku zbójcy wielkimi susami.
Gdy była tuż – tuż, Twardokęsek zrozumiał, że to ani chybi sama kurwigospodyni. Mimo wystawnego stroju baba była bowiem w leciech posunięta, a pod maską bielidła i barwiczki widział twarz brzydką i pomarszczoną niczym zeszłoroczne jabłko.
– Czy ja podatków nie płacę i domu wedle wilkierza od ognia nie oporządzam? – pokrzykiwała rozsierdzona niewiasta. – Rajcom na borg nie daję i dziwek do ratusza nie posyłam, gdy proszą? Wszystko robię, co trzeba, jak jaśnie panowie rada rozkazali. I starczy! A ty mi nie będziesz, szpiclu, po kątach węszył i ludzi straszył, bo łeb pogrzebaczem utrącę. No, co się tak gapisz, Panienka? – huknęła groźnie na draba, który istotnie zapłonił się jak panna i cofnął o krok przed gniewem pryncypałki. – Grzbiet mu kijami obić, łachmycie, i więcej za próg nie puszczać. I to już!
Nie czekając na dalszy obrót wypadków, Twardokęsek wypadł z zamtuza. Poganiały go gromkie pomstowania gospodyni, która wciąż wyrzekała na bezczelność rajców oraz głupotę i opieszałość własnych sług. Każde słowo było podkreślone głuchych dźwiękiem uderzenia ożoga w grzbiet nieszczęsnego Panienki.
Zbójca przebiegł majdan, ale tuż za bramą poślizgnął się na zdechłym szczurze i runął jak długi. Szczęściem nikt go nie gonił.
– Ależ nieużyte tu ludzie! – sarknął, zbierając się powoli z błota.
– E, skądże – odpowiedział pogodnie żebrak, który siedział ukryty przy posążku Jałmużnika we wnęce pomiędzy dwoma parkanami i pożerał czarny chleb z serem. Kikut nogi, owinięty brudnymi szmatami, dla wygody oparł o postument figury. – Jeno wcześnie jeszcze, więc nie trza im w oczy leźć i głowy zaprzątać.
Twardokęska znienacka tknęła pewna myśl.
– A może ty byś mi, dobry człowieku, pomógł? – Potrząsnął monetami, których mimo prędkiej ucieczki nie wypuścił z dłoni. – Znajomka szukam.
– A co bym miał nie pomóc? – Żebrak oblizał wargi, drapieżnie wpatrując się w miedziaki. – Ja wszystkich w mieście znam, co do jednego. Któż to, łaskawy panie?
– Wysoki suchy chłop – wyjaśnił zbójca. – Kościejem go wołali.
Nim jeszcze skończył mówić, jałmużnik poderwał się, schwycił owinięty szmatami kikut, a spod jego łachmanów pokazały się dwie całkiem zdrowe nogi.
– Tylko żem na moment przysiadł! – wrzasnął na odchodnym. – Śniadanie zjeść, nie żebrać. A jeśli wam kto nagadał, że staremu Kulasowi miejsce podbieram, tedy zapamiętajcie sobie, że łajdak jest i kłamca.
Coraz bardziej zadziwiony miejskimi obyczajami, zbójca powędrował dalej. Odnalazł zaułek, w którym dawnymi czasami Kościej parał się lichwą i spekulował drewnem. Ale po znajomym kantorze nie został ani ślad, a dokoła pobudowano porządne drewniane składy i warsztaty.
Zbójca zagadnął bednarza, który stał oparty o drewniany płot tartaku. Jednak na dźwięk imienia Kościeja rzemieślnik splunął mu pod nogi i kazał się co prędzej zabierać. Twardokęsek zafrasował się, czy przypadkiem znajomek nie popadł w jakąś kabałę. Pożyczanie pieniądza na procent było zajęciem niepewnym i nie przysparzało przyjaciół. Zresztą Kościej parał się także bardziej niebezpiecznym procederem, skupując od grasantów zrabowane dobra. Może się staremu łajdakowi powinęła noga, pomyślał Twardokęsek i ze znużeniem poczłapał pod szopę grododzierżcy, gdzie, jak pamiętał, wystawiano przed kaźnią w dybach co większych zbrodniarzy.
Zdumiało go, że zamiast starej drewnianej budy zobaczył solidną wieżę z jasnego łupku, z wyglądu bardzo świeżą. Ale tam również nie znalazł kamrata, choć długo łaził po placu i przepatrywał skazańców. Na koniec w desperacji począł zaglądać w gęby wisielcom, którzy kołysali się smętnie na dusienicy. Jednak żaden z nich nie okazał się Kościejem.
Usiadł posępnie na głazie, tuż przy kracie więzienia. Był zły i głodny. Miał wprawdzie za pazuchą mieszek pełen złota, ale nie śmiał wysupłać ani jednej monety. Wiedział, że każdy piekarz bez namysłu doniesie pachołkom o wieśniaku płacącym szczerym złotem. Nie miał ochoty zawisnąć za kradzież.
Przechodnie przypatrywali się ukradkiem potężnemu czarnobrodemu chłopu, który, wyraźnie zafrasowany, tkwił na głazie u więziennej bramy, za nic sobie mając towarzystwo wisielców i łotrów zakutych w dyby. A zbójca coraz bardziej żałował durnego pomysłu, aby jechać po pomoc do Książęcych Wiergów.
Ani zauważył, jak podszedł do niego jeden z więziennych strażników.
– Może wam w czym, dobry człowieku, pomóc? – odezwał się z troską. – Widać, żeście nie z naszych i coś wam okrutnie doskwiera.
– E, gdzie byście mogli pomóc? – Zbójca prychnął pogardliwie. – Ot, nieszczęście. Był niegdyś chłop jak się patrzy, kantor miał i skład zacny. Nawet się w końcu ożenił z jakąś tutejszą mieszczanką. I co? Ledwie parę roków przeszło, a jak gdyby się pod ziemię zapadł. Pół dnia po mieście krążę i nic. Jakby go nigdy nie było.
– A jak się ten wasz znajomek zwał?
– Kościej – burknął Twardokęsek. – Aleście na pewno ani o nim słyszeli.
Strażnik milczał długą chwilę. Kiedy zbójca podniósł łeb, napotkał jego badawcze spojrzenie.
– Ile was lat w Książęcych Wiergach nie było, ziomku? – zapytał w końcu drab.
Twardokęsek zaczął rachować na palcach, ale wnet mu ich zbrakło.
– Z tuzin albo i więcej – przyznał wreszcie niechętnie, zadziwiony, jak szybko czas umyka.
– Takem sobie myślał. – Pokiwał głową. – I dzionek cały po mieście krążycie, ludziska wypytując?
Twardokęsek przytaknął.
– Prawdziwie macie szczęście, że nikt wam karku nie skręcił. – Strażnik zacmokał wargami. – No, ale ja was pocieszę. Idźcie w tamtą stronę – pokazał w kierunku rzeki – póki nie napotkacie wielkiego domu z żółtego piaskowca. Łacno go rozpoznacie, bo zasobniejszy od innych i lwie łby ma na nadprożu, a na bramie herb, takoż z lwem kroczącym. I tam się zapytajcie o waszego znajomka. – Uśmiechnął się dziwnie i nim zbójca zdążył jeszcze o coś zapytać, zniknął za kratą więzienia.