ROZDZIAŁ PIĄTY
Koźlarz przykląkł przed kominem, by poprawić głownie na palenisku. Od Wewnętrznego Morza wiał zimowy wicher, ale w izbie było przytulnie i ciepło.
– Wciąż tylko hreczka i hreczka. – Szydło grzebnął łyżką w górce kaszy gryczanej, wyłowił ostatniego skwarka i ze złością odsunął talerz. – Nawet nieomaszczona.
Książę podniósł się z kolan i odgarnął z oczu jasne kosmyki włosów.
– Przecież ostrzegałem – uśmiechnął się nieznacznie – że na Półwyspie Lipnickim zima długa. Długa, mroźna, nudna, a przy tym łatwo głodna stać się może. Trzeba było jechać, kiedy panowie szlachta grzecznie w gościnę prosili. Choćby i na południe, do Doliny Thornveiin. Przecie by mateczka bramy nie zatrzasnęła.
– A juści! – sarknął karzeł i aż po czubek nosa okręcił się baranicą. – Niby co jestem, żebrak, żeby mnie tak odesłać i obcym na zimę podrzucić? Mowy nie ma. Będą się ze mnie natrząsać, za błazna po wsi prowadzać. A naród tutaj ciemny, nie doceni żartu, prędzej kańczugiem obije. Nie, nie. – Roztarł zgrabiałe palce. – Wolę u siebie siedzieć, choćby i o głodzie. Jeno do ognia dorzućcie, mości panie książę, bo do reszty zamarznę.
– Żar tak bije, że mało komina nie rozsadzi – odparł łagodnie Koźlarz, który był tylko w koszuli, wypuszczonej na spodnie.
Karzeł posłał mu urażone spojrzenie znad krawędzi kożucha. Książę potrząsnął głową i dorzucił do ognia kilka smolnych szczap – bardziej żeby zadowolić trefnisia niż z rzeczywistej potrzeby.
– Jak tak dalej pójdzie, a zima sroga będzie, to rychło lasu zabraknie.
– Moja w tym głowa, by zima sroga nie była – odparł Szydło. – Inaczej bym chyba nie przeżył. Za delikatny jestem na tutejsze mrozy. – Pociągnął nosem. – Już mię coś w boku kłuje i w płucach paskudnie charczy…
Tym razem Koźlarz nic nie rzekł o odsyłaniu na południe ani do gościnnych wilczojarskich dworców. Po prostu milczał wymownie.
– Ani o tym nie myślcie. – Karzeł popatrzył na niego spode łba. – Nigdzie się nie dam wygnać. Będę tu z wami siedział, choćby mi zadek do deski przymarzał. Myślicie, że nie rozumiem, czemuście najpierw Zwajcom precz pożeglować dali, a potem Twardokęska na zatracenie przepędzili? To się grubo mylicie. Ale tak nie będzie. Nie tej zimy. Nie przywołacie kohorty Org Ondrelssena. Nie dozwolę wam. Będę przy was tkwił kiejby kolec w boku. Nie odmienicie się. Rozweselać was będę, fikołki po stołach fikać i na drumli przygrywać.
– No, drumla niezawodnie pomoże. – Książę znów się uśmiechnął, ale w jego oczach nie było radości.
– Nie drwijcie. – Karzeł spoważniał. – Przecież to wasza śmierć. Nie pokonacie Zird Zekruna, choćby cała widmowa kohorta przybyła na wasze wezwanie. Nie skruszycie mocy Pomortu, jeno siebie zatracicie do cna. Raz już jeździliście pomiędzy martwymi bohaterami po pustkowiu, a podobnej rzeczy nie można uczynić bezkarnie. Jeśli więc pozwolicie, by lód was na nowo ogarnął, nie powrócicie pomiędzy śmiertelnych. To dzika magia, nie z tego świata, a wy będziecie tutaj potrzebni. Pomiędzy ludźmi.
– Nie będzie innego wyjścia. – Koźlarz potrząsnął głową. – Jeśli…
Drzwi od chaty otwarły się z impetem, wpuszczając lodowaty podmuch. Szydło zaklął paskudnie i wsunął się z głową pod baranicę.
– Szybciej drzwi zapieraj, łajdusie! – huknął spod skóry. – Bo ciepło z izby wywiewa.
– Jakże mogliście nam, panie, tak uczynić? – rozległ się od proga piskliwy głos kapłana Kostropatki, który bez zaproszenia wpadł do izby. – To czyste horrendum!
Wsparł się rękoma o stół, łeb pochylił jak buhaj. Widać biegł przez dziedziniec, bo dyszał teraz ciężko, nie mogąc wydusić ni słowa.
– Na wieczerzę przyszliście? – zagadnął go złośliwie karzeł. – Prosim do kompanii, pięknie prosim. Kasza trocha przestygła i nieomaszczona. Ale wam pewnie po myśli. Kapłan przecie jesteście i posty surowe trzymacie. Twarz Kostropatki w jednej chwili napłynęła krwią.
– Nie do was w gościnę przyszedłem, tedy nie szczekajcie – odburknął. – Odprawcie go, wasza miłość – zwrócił się do księcia. – Z wami mówić przyszedłem, nie trefnisiów słuchać.
– Przecież ja tu mieszkam – obruszył się karzeł.
– Na mróz go nie odeślę. – Koźlarz wzruszył ramionami.
– Niech do psiarni idzie, między kundlami szczekać! – rozdarł się Kostropatka. – Tam jego miejsce.
– Dosyć. – Głos księcia był cichy, ale ciął jak bicz. – Późno już, a ja po drodze znużony, więc gadaj, czego chcesz, albo samych nas ostaw. Na kłótnie czasu nie mam, a łajać mnie nie będziesz.
Kapłan przełknął ślinę i jakby zapadł się w sobie.
– Uwiadomili mnie bracia, że zbójcę znowu wyprawiliście w drogę, wasza miłość – rzekł nieco rozdygotanym głosem. – Pono do skarbca Twardokęska poprowadziliście. Prawda – li to?
– Prawda – odparł spokojniej książę. – Trzeba nam się do wiosny gotowić, ludzi zbierać, broń ściągać, z kupcami handlować. Wyście do tego niezdatni.
– Ale przecie to zbójca! – wykrzyknął zapalczywie Kostropatka, w mig zapomniawszy o wcześniejszej reprymendzie. – Twardokęsek dobro ukradnie, kamratów starych zwoła i na nas się niecnie zasadzi, jeśli sposobność będzie. Albo Pomorcom nas wyda. Na kolanach was zaklinam – teatralnym gestem upadł na zakurzone deski posadzki – opamiętajcie się, panie. Nie możecie mu ufać, on jest zbrodzień, łotr i grabieżca, który wam jeszcze gardło poderżnie, jeśli mu się stosowna okazja trafi.
– To akurat prawda – wtrącił półgłosem Szydło. – Szczera prawda.
Kapłan rzucił mu pogardliwe spojrzenie, ale tym razem nie próbował wypędzać z chaty i znać było po nim, że rad jest z każdego poparcia, choćby i od trefnisia.
– Sami widzicie, panie – powiedział. – Każdy durny rzecz pojmie. Nawet błazen.
Karzeł wydał ni to zduszony kwik, ni parsknięcie śmiechem, lecz pohamował się szybko. Książę milczał.
– Przecież można sprawę jakoś ukradkiem, delikatnie załatwić – podjął Kostropatka. – Nikt nawet nie musi wiedzieć. Wystawi się na trakcie kilku zaufanych i ciszkiem zbójcy łeb skręci. Sami się sprawim, żeby wasza miłość rąk nie musiał krwią paprać. Jeno żebyście nam przyzwolenie dali. Resztę już my wespół… – dokończył niemal niesłyszalnie pod ciężkim wzrokiem księcia.
– Nie dam przyzwolenia – oznajmił krótko Koźlarz. – A gdyby zbójcy z twojej winy włos z głowy spadł, jak każdy inny na gałęzi zawiśniesz. Więcej jeszcze powiem. Jeśli mu się z nieznanej przyczyny zdrowie nagle pogorszy albo biedak gdzieś sczeźnie, zeżarłszy coś nieświeżego, też cię każę obwiesić.
– Na waszym miejscu, ojcze, już bym dyrdał do kaplicy boginię prosić, żeby Twardokęska przy życiu zachowała – odezwał się nieobowiązująco karzeł. – Czasy przyszły niełatwe. Herezje się szerzą, chłopi na traktach grasują. A jakie będzie nieszczęście, jak któryś cepem naszego zbójcę zatłucze…
– To czyste kpiny. – Kostropatka nie ośmielał się krzyczeć, lecz blizny po tatuażach nabiegły mu krwią, a na szyi nabrzmiały żyły. – Wy nie jesteście już sobą, panie. Opętała was ta wiedźma. Woli własnej nie macie, wszystko tak czynicie, jak wam Suchywilkowa przykazała dziewka.
– Zamilknij.
– Nie zamilknę, mój panie. – Kapłan uchwycił się krawędzi stołu, że aż pobielały zaciśnięte palce. – Po to jestem, by mówić, że ku zgubie nas wiedzie wasze opętanie. Egzorcyzmować trzeba, póki was szaleństwo na dobre nie pochłonie.
Szydło zobaczył, jak książę zbiera się w sobie, choć jego twarz wciąż była nieruchoma i tylko płomienie, tańczące na palenisku, rzucały na nią plamy światła.
– Boście są chorzy, panie – ciągnął Kostropatka coraz silniejszym głosem. – Niedługo wszystko dla tej wiedźmy poświęcicie – ojczyznę, pomstę i duszę własną na koniec.
Koźlarz przyskoczył do niego tak szybko, że kapłan nie zdążył się nawet zasłonić. Książę porwał go za habit na piersi i przyciągnął do siebie.
– Nie masz pojęcia, klecho – rzekł mu prosto w twarz – co poświęciłem. I co jeszcze poświęcę.
Kostropatka usiłował coś powiedzieć, ale książę powlókł go przez izbę jak worek grochowin. Kopniakiem otworzył drzwi i ująwszy mocno za kapicę, wyrzucił kapłana przed chatę, w zaspę śniegu.