– Niejedną małą pieczeń da się w pożarze usmażyć. – Zbójca pokiwał głową.
– Pożarów samych mieliśmy zeszłej nocy pięć. – Kościej ze znużeniem przetarł oczy. – Od ostatniego ćwierć rzeźnickiej dzielnicy zgorzała. Czeladnicy zabarykadowali się w jatce, więc drabowie umyślili sobie ogniem ich z ukrycia wykurzyć. I chyba się któryś zanadto do pracy przyłożył…
Zwiesił głowę, zamyśliwszy się nad czymś głęboko i raczej smutno, bo wzdychał co rusz żałośnie. Twardokęsek na wszelki wypadek dolał mu piwa. Lichwiarz pochwycił kubek, ożywiając się wyraźnie.
– Zresztą dobrze, postrach w narodzie być musi! – huknął, rozlewając większą część trunku na paradny kaftan z czarnego aksamitu. – Odkąd miasto stoi, podobnych brewerii nie było. I więcej nie będzie! – Walnął pustym kubkiem w blat. Podskoczyły misy i talerze, prawie już przez zbójcę do cna opróżnione. – Tak mi nadojedli, że wczoraj w samo południe trzech najzajadlejszych majstrów na rynku kazałem powiesić. Na postrach.
Zapadła cisza. Jasnowłosa panna skuliła się na krzesełku.
– Zmieniłeś się – odezwał się wreszcie z cicha Twardokęsek. – Dawnymi czasy oczy odwracałeś, jak który z kamratów miał płaszcz okrwawiony na grzbiecie. Kiedy się ktoś zająknął o mordach czy pohulankach, uszy zatykałeś, krzycząc, żeś człek łagodny i bożych praw przestrzegasz. A teraz sam ludzi wieszasz i jeszcze się szczycisz własną surowością.
– Ano zmieniłem się – przyznał szorstko lichwiarz. – I rzeknę ci, dlaczego. Pomnisz tę wielką powódź, co pół Żalników zalała, siedm zim temu? Z wylewem zaraza przyszła. Miasto było natenczas pełne wszelakiej nędzy. Dziatki, niewiasty, starcy, wszystko w łachmanach i głodne. Niewiasta moja litowała się nad ubogimi, ukradkiem chleb im wynosząc i chorych nawiedzając. Aż sama od zarazy zległa. – Obrócił na zbójcę mętne, zeszklone spojrzenie.
Dziewczyna przy stoliku westchnęła niemal bezgłośnie.
– Nie poskąpiłem datków na mnichów i dla lekarzy, ale żaden nie znalazł ratunku ani nie potrafił nazwać choroby. – Kościej potrząsnął głową. – Nielekko umierała, choć wszystkich bogów prosiłem, aby mnie zamiast niej wzięli. Na ziemi w świątyni leżałem, prosząc ocalenia. A kiedy umarła – dokończył szeptem – poszedłem sam do spichrza, nabrałem w garść pszenicy i patrzyłem, jak mi się między palcami przesypuje niby struga złota. I coś się we mnie zmieniło. A wiesz co?
Zbójca nie odpowiedział.
– Zrozumiałem, że śmierć każdemu ta sama. Wszystkich po równo zabiera, łotrów i mnichów, starców i dzieci. Nikt nie wie, co nas po śmierci czeka, co ukryte za siedmioma bramami Issilgorol. A może tam nic nie ma? – Roześmiał się gorzko.
Panna poruszyła się niespokojnie na podobne bluźnierstwo.
– Wiesz, dziwna rzecz. – Kościej z natężeniem wpatrywał się w swoje dłonie, zaciśnięte wokół kubka. – Grosz do grosza ciułałem w znoju i uporczywie, bo mi się wydawało, że po tych srebrnych groszach przejdziemy jak po kładce przez błoto tego świata. Byłem ostrożny, rozważny, nieskłonny do brawury. A w czas pomoru przestało mi zależeć. Ani zyski liczyłem, anim się ryzykiem frasował. – Zasępił się i znów zamilkł.
Drzwi do komnaty otworzyły się cicho i w szparze pokazała się ryża czupryna jednego z uczniów z kantorku.
– Poszedł precz! – Zbójca ze złością cisnął w niego pustym dzbanem, lecz chłopak schował się szybko. – Jaśnie państwo piją! – wrzasnął za nim Twardokęsek. – A będziesz pod drzwiami słuchał, uszy poobrywam.
Kościej nie drgnął nawet. Nadal uśmiechał się posępnie do własnych myśli.
– Ale został mi talent do handlu – odezwał się po chwili. – I spichrze pełne zboża. Kiedy przyszedł wreszcie kres zarazy, miałem też więcej grosiwa niż wcześniej w całym moim życiu. Tylko nie wiedziałem, co dalej począć. Toteż nim obracałem, pomnażając po dwakroć, po trzykroć i po dwunastokroć. Tak mi się wiodło, aż ludzie szeptać poczęli, że duszę własną sprzedałem dla zysku. Inni zasię gadali, że bogowie dotkliwie za podobne szczęście karzą, więc żonę mi odebrali. Im większe brednie prawili, tym bardziej mi się wiodło. I wiesz, co jeszcze, zbójco?
Zbójca nie wiedział.
– Ja się całe życie frasowałem srodze. Pożarem, chorobą czy zbirem, co gardło mi w nocy poderżnie. A po zarazie całkiem mi strach odjęło. Nie bałem się, kiedy mnie majstrowie na haku obiecywali wieszać za moje własne wątpia. Ani zeszłej nocy, jak mi się do sypialni dwóch skrytobójcow wdarło, zapewne najętych przez jaką rzeźnicką wdowę. Jeden mnie porządnie po żebrach sztyletem zmacał. I nic nie czułem. Nawet bólu. Tylko chłodną ciekawość, czy jeszcze tym razem się uda, czy też bogowie każą wreszcie długi płacić.
– Et, breszesz – wtrącił Twardokęsek, po trochu zeźlony, że Kościej spił się jak świnia.
Nie był wcale ciekaw lichwiarskich zwierzeń, nie dbał też zupełnie o los wiergowskich rzeźników. Chciał jedynie dostać listy zastawne i ruszać precz przed siebie.
– Spiłeś się – rzekł z niechęcią – i głupoty gadasz.
– Może być – potaknął spokojnie lichwiarz. – Lecz zdaje mi się, że jak bogowie raz człowieka dotkną, jak mu w duszę zajrzą, ze szczętem się odmieni. Może się miotać, udawać, lecz przed losem nie umknie, choćby najbardziej próbował. Na północy gadają, że jeśli kogo zawoła wodna panna, nigdy już nie będzie taki jak wcześniej. Mnie moja zawołała siedm lat temu, w zarazę…
Zbójcę z nagła aż zatchło. Przed oczami stanęła mu wysoka, smukła postać Szarki. Stała na dziobie, kiedy smocze okręty odbijały od brzegu w Urocznej Przystani, lecz poprzez kłęby mgły i wicher nie widział jej wyraźnie. A potem zaczęła śpiewać. Jej głos przebił opar i ugodził go w pierś jak wąski srebrny sztylet.
Kościej podparł brodę na rękach i przypatrywał mu się z uwagą.
– Takem się zastanawiał – rzekł, bełkotliwie wymawiając wyrazy – kogo spróbujesz oszukać. I przyznam, żeś mnie zaskoczył. Jak cię poprzednim razem fantazyja naszła kamratów obrabować, toś do mnie nie zawitał, tylko na Szczeżupiny zemknął.
Zbójca drgnął. Nie sądził, żeby wieść o jego przeniewierstwie dotarła aż tutaj.
– Co, dziwisz się, skąd wiem? – parsknął lichwiarz. – Mroczek tu z nowiną przydyrdał. Bardzoś im musiał za skórę zaleźć, bo dwakroć tyle, co ważysz, złota obiecywał, jeśli cię w loszek wrzucę i żywego im odstąpię. – Wyszczerzył zęby. – Cóż, nie zdarzyło się wtedy, teraz się może zdarzyć.
– Wydałbyś mnie Żalnickim?
– A co ci się zdawało? – Kościej odął policzki. – Że Koźlarz nie dojdzie, u kogo szukałeś pomocy? Nie łudź się. Kapłani mu dopomogą, na całym pograniczu szpiegów trzymają. A może sobie ubrdałeś, że karku nadstawię dla kilku marnych sztuk złota? I na dodatek zrabowanych dziecku z kohorty boga?
– Nie zrabowanych – syknął przez zęby zbójca. – Niczegom księciu nie zabrał, co mi się nie należało za moje trudy a krzywdę. Czy ja się prosił Szarce na kompaniona? Nie, osiedlić się chciałem, wreszcie posmakować bezpiecznego żywota. Do nijakich bogów, Iskier i przepowiedni mnie nie ciągnęło. Ani do żalnickiego wypędka. Biorę, co moje. Nie więcej, niż na Tragance straciłem – dodał z przekonaniem, nie pamiętając zupełnie, że kapłani Zaraźnicy odebrali mu zrabowany dobytek, zanim pierwszy raz zobaczył Szarkę.
– Boś głupi! – roześmiał się lichwiarz. – Ileś księciu ukradł? Sakiewkę? Worek złota?
Twardokęsek przez chwilę mocował się z własną dumą. W końcu rozsądek przeważył. Wyjął spod łachmanów trzos i cisnął go lichwiarzowi przez stół.
Kościej rozsupłał rzemień i zaczerpnął w dłoń złota.
– Wiesz, ile tego musiało w ukryciu pozostać? – zapytał, a jego głos stał się mocny i trzeźwy. – Powiadają, że kapłani Bad Bidmone zdołali wynieść skarb bogini z płonącej Traganki. Ukryli go, czekając na powrót prawowitego kniazia.
– To co mam zrobić? – wybuchnął Twardokęsek. – Wrócić i dać się zabić dla żalnickiego obłędu? Bo tobie się od nieszczęścia w rozumie namieszało i głosy bogów słyszysz?
– Głupiś jak cep, powiadam. – Lichwiarz bez złości pokręcił głową. – Kto ci doradza, byś się brał do wojowania? Przecież nie jesteś rycerz, ale, z przeproszeniem, rabuś i złodziej. Ja mam do handlu talent, ty do grasantki na trakcie. A w bożym świecie tak wszystko sprytnie urządzono, że najlepiej, gdy człowiek potrafi z własnych zdolności korzystać. Dlatego mówię, żeś głupi albo strach cię omamia.