Литмир - Электронная Библиотека

– A kudy ten się wybiera? – spytał lekko zbójca choć ubodło go mocno, że utajono przed nim zamiar wyprawy.

– Nic wam nie rzekli? – zdziwił się fałszywie Czarnywilk. – No, może i rozumnie. Podobną rzecz zda się zawczasu zataić i jeno najpewniejszym wyjawić.

– Sposobności nie było – odezwał się spokojnym głosem Koźlarz. – Nikt tego przed Twardokęskiem w tajemnicy trzymać nie zamyślał, jeno żeśmy go w obozowisku dobrych kilka niedziel nie oglądali. A szkoda.

– Skąd żal ów nagły? – zadrwił zbójca.

– Boś mi potrzebny. – Książę jak zwykle nie bawił się w ceremonie. – Na Przychytrze popłyniem. Dni zaledwie parę nas w obozowisku nie będzie. Ale niedobrze, aby się miał tutaj zamęt jakiś uczynić.

– Kogo ze sobą bierzecie? – spytał chrapliwie zbójca.

– Nikogo. – Książę upił łyk wina. – Dwie zwajeckie łodzie mogą się pod samym nosem Pomorcom przemknąć, ale nikt więcej. Sam popłynę. To rodzinne spotkanie.

– Z kim? – zapytał Twardokęsek i zaraz zatrwożył się własnym wścibstwem, bo nie miał prawa zadawać podobnych pytań żalnickiemu księciu.

Koźlarz nie wydawał się jednak urażony.

– Z Warkiem – odparł lekko.

Zbójca zacisnął palce na krawędzi stołu, aby nie pokazać po sobie zdumienia. Czarnywilk, który przysłuchiwał się ciekawie rozmowie, popatrzał na niego z rozbawieniem.

– Wark posłał do mnie i na spotkanie zaprosił – ciągnął przyciszonym głosem Koźlarz. – Nie powiedział, po co, ale nijak odmówić. To mój krewniak, brat nieomal.

– I po śmierci Krobaka pan całego Sinoborza – wtrącił siwiejący Zwajca. – Nie godzi się go zlekceważyć.

– A wy? – zeźlił się zbójca któremu gniew nie mijał szybko, a słowa Szarki przeraziły go niezmiernie. – Czemu się też wleczecie? Uczepiliście się kniazia jak rzep psiego ogona.

– Taka już widać moja dola plugawa – odparł z fałszywą boleścią w głosie Czarnywilk – że muszę za głupcami po oczeretach ganiać. Jako głos rozsądku.

– I cóż ów głos rozsądku tym razem podszepnął? – szydził dalej Twardokęsek.

– Że wszyscy oni jak wilki. – Zwajca zatoczył łuk ręką, w której trzymał puchar, pokazując na rozdokazywaną żalnicką szlachtę przy niższych stołach. – Każdy jeno czeka, aby się w pańskie łaski wślizgnąć i ponad innych wybić. Niech książę któregoś na czas nieobecności swojej na komendę naznaczy, reszta mu się jak sfora do gardła rzuci i boki szarpać będzie.

– Dlategom naglił i gońców posyłał, byście się co prędzej do obozowiska wrócili. – Koźlarz obrócił się nieznacznie ku zbójcy. – Nie posłuchaliście, tedy nie będzie okazji rzecz całą spokojnie omówić. Trudno. Jutro rano odpływam, przeto krótko rzeknę, że chcę was na zwierzchnictwie ostawić.

– Mnie? – zdumiał się szczerze Twardokęsek i, co się rzadko zdarzało, na chwilę zapomniał języka w gębie.

– A czemu nie? – Czarnywilk przepił do niego, widać usiłując dodać zbójcy otuchy. – Nikt nad wilkami nie zapanuje, jeno najtęższy basior. Wojownik jesteście krzepki, przy tym nie z tutejszych, i cham pospolity, więc rodowców nie będziecie na urzędy pchali i dóbr swych nie rozszerzycie, bo ich zwyczajnie nie macie. Wężymord was nie przekupi, bo mu nie postanie w głowie, żeby się z pospolitym chamem i łupieżcą układać. Przy tym posłuch macie w narodzie, sławę i szacunek wielki, choć zgoła nie rozumiem, dlaczego – zastrzegł się. – Same korzyści.

Zbójca wysłuchał tej wyliczanki, coraz bardziej purpurowiejąc na obliczu.

– Ja was… – zdołał wreszcie wykrztusić. – Ja was na ostre wyzwę i jak kotlet posiekam.

Czarnywilk nie zląkł się ani trochę.

– Widzicie, jak was ten durny żalnicki obyczaj opętał? – Zarechotał dobrodusznie. – Jeszcze zeszłej jesieni dalibyście mi maczugą w łeb albo po kryjomu sztylet pod żebro wrazili. A teraz co? Szabelką potrząsacie i o pojedynkach bredzicie jak potłuczony. Co tu dużo gadać, złagodnieliście, zbójco.

Twardokęsek milczał, posępnie żując wąsa.

– No, nie boczcie się na mnie! – Zwajca bodnął go łokciem w bok. – Drażnię was jeno i szturcham, ale bez złej myśli. Każdy powie, żeście się chwacko przez zimę sprawili. A tutaj trza, aby kto stateczny porządku pilnował. Lepiej się do tego nadacie niźli byle gołowąs, co nigdy poza żalnickie władztwo nosa nie wyściubił. My się zaś szparko na morzu uwiniemy i za niedzielę jedną wrócimy.

– Dla jakiej wy się przyczyny na podobny hazard ważycie? – Zbójca spojrzał czujnie na Koźlarza. – Przecie tu wszystko nagotowane. Naród jeno waszego znaku czeka, by na konie siadać i na Pomorców ruszać. A nikt nie wie, co się wam na Przychytrzu zdarzyć może.

– Wark mnie wzywa – odparł Koźlarz. – Prosi nas z Suchywilkiem na biesiadę i radzić chce o pospólnym z Pomortem wojowaniu.

Od strony Czarnywilka dało się słyszeć przyciszone prychnięcie.

– A wam się to nie widzi? – spytał go zbójca.

– Ano nie. – Stary Zwajca podrapał się po brodzie. – Niby w Sinoborzu spokój po tym, jak kapłanki Kei Kaella łońskiego roku Krobaka zaszlachtowały.

– Mojego dziada – wtrącił Koźlarz.

– Co z tego? – prychnął Czarnywilk. – Chcecie płynąć go mścić? I na kim? Na całym zakonie Kei Kaella. Z dobrej woli wam doradzę, lepiej się od razu na miecz rzućcie. Na to samo wyjdzie, a mniej będzie zachodu.

– A co w Sinoborzu? – rzucił niespokojnie zbójca który ostatnimi czasy nabył rozeznania w żalnickiej polityce, ale ani dudu nie wiedział, co się też dzieje po drugiej stronie Wewnętrznego Morza.

– Nic – odparł Zwajca. – Dzwony pogrobne staremu oddzwoniły, bojarów kilku Wark na pale nanizał, reszta się po dworcach rozjechała. I tyle. Ani buntów żadnych, ani nawet szemrania głośniejszego nie słychać. Cisza, jak makiem zasiał. Coś wedle mojego rozeznania zanadto głucha ta cisza.

Twardokęsek popatrzył na żalnickiego księcia, czekając, aż zaprzeczy i wyśmieje strachy Zwajcy, ale Koźlarz tylko nalał sobie wina ze dzbana.

– Kłapiecie jak baba stara – powiedział niechętnie zbójca. – Nie muszą się cięgiem za łby brać, jak, nie przymierzając, Zwajcy.

– Ano nie muszą. – Czarnywilk wzruszył ramionami. – Ale powiadali mi ludzie z Sinoborza wracający, że strach tam wielki na ludzi padł. Zniknął topór Mel Mianeta, przed wiekiem zawieszony na ścianie przybytku na pamiątkę jego przysięgi. Pachołkowie widzieli pono roztrzaskane na skałach pod świątynią ciało najwyższej kapłanki, Krobakowej córki. Kniaź od wielu miesięcy świątynię w oblężeniu trzyma.

– Może to być? – Twardokęsek nie zdzierżył i znów zwrócił się do Koźlarza. – Poważyłby się wasz krewniak mocować z zakonem bogini?

Koźlarz myślał chwilę.

– Tak – odparł wreszcie. – Lelka zabiła mu ojca. Zhańbiony byłby jak pies, gdyby wróżdy świętej zaniechał.

– Przecież ona nie żyje! – wybuchnął zbójca.

– Tym gorzej. – Książę uśmiechnął się zimno. – Skoro nie może jej zabić, innej zemsty poszuka. Nad całym zakonem Kei Kaella.

– I chcecie mu w tym pomóc?

– Czemuż nie? – Tym razem odpowiedź padła natychmiast. – Jeśli pośle swe okręty przeciwko Pomortowi.

– Jeno że nie jestem pewien, czy wam się to przymierze uda – rzekł z powątpiewaniem Czarnywilk. – Kapłanki Kei Kaella chytre są. Z dawna przędą nici, z wiedźmami się zmawiają. Nie wiedzieć, co uknuły.

– Tedy się trzeba dowiedzieć – uciął twardo Koźlarz.

– Ale hazard straszny – mruknął pod nosem zbójca.

– Jako to wszystko, na co się razem poważyliśmy. – Żalnicki książę wydawał się nieomal rozbawiony.

– Po co się wam samemu na Przychytrze pchać? – zapytał Twardokęsek. – Lepiej kogoś poślijcie.

– Nie. – Koźlarz pokręcił głową. – Nie gardzi się sinoborskim kniaziem, kiedy w gościnę prosi i pomoc obiecuje. Nadto jam się z nim w Czerwienieckich Grodach pospołu chował i jedna krew w nas płynie. Nie mogę odmówić.

– Rad bym jeno wiedział, co kapłanki uknuły i jaka stąd bieda wyniknie? – powiedział z cicha Czarnywilk. – Bo bieda będzie niezawodnie, skoro się baby do kniaziowania biorą. Jako zwykle.

– A może tu was gniecie! – zarechotał zbójca kontent z obrotu rozmowy, bo myśl o wyjeździe Koźlarza napełniła go dziwnym niepokojem. – Może wam zwyczajnie baba jaka nadojadła do żywego? Na ten przykład zwajecka kniahinka, co po ojcu majątek weźmie? Coś mi się widzi, że synowie wasi ziemię gryźć będą, nie Suchywilkowe dukaty – dorzucił, chcąc się może odciąć za wcześniejsze drwiny.

56
{"b":"100642","o":1}