– Niechże jej wszyscy bogowie darzą bogactwem a szczęściem – odpowiedział powoli Czarnywilk. – Ze szczerego serca życzę. Ale nie widzi mi się, mości zbójco. Nie widzi mi się, żeby ona miała nad Wyspami Zwajeckimi przewodzić.
– Rzeknijcie jeszcze, krewniaku, jako wasz synaczek najstarszy do niej w zaloty chadzał, cholewki smalił! – ryknął Suchywilk. Zwajecki kniaź, który gdy chciał, miał słuch ostry jako nietopyrz, ocknął się nagle z pijackiej drzemki i poprzez cały stół wychylił ku Czarnywilkowi. – Ale na jajcach mu siedzieć, nie podobnej grzędy sięgać! Dziewka mu jeno grzbiet wypłazowała na pośmiewisko!
– Zrazu ja szczeniakowi gadał, że nie dla niego dziewka. – Czarnywilk skrzywił się z niechęcią. – Ale nie, naparł się, durny.
– A bo on jeden? – Zwajecki kniaź z dumą pogładził się po brodzie, starannie splecionej w dwa grube warkocze. – Złazili się bez pamięci jesień całą. Płozy nawet do łodzi przyprawiali, jak mrozy morze skuły.
– Ot, nasłuchali my się przez lata o krwie Iskry, o Selli jasnej pomorckim ostrzem zamordowanej i dziecku, co je uwieziono w dalekie kraje, pomiędzy obcych – rzekł lekko Czarnywilk, ale jego oczy pozostały poważne. – Nie dziw, że zachciało się młodym legendy w garść pochwycić, kiedy im w ślepia warkoczem złotym błysnęła.
– Jeno że garści zbyt słabe, aby moją córuchnę utrzymać! – Kniaź zaśmiał się, po czym pochwycił dzban z winem i nalał sobie resztki. – Hej, niech no ktoś trunku doniesie! – krzyknął do pacholików, którzy uwijali się przy beczkach.
– Ale ja wam jeszcze, kniaziu, więcej rzeknę. – Czarnywilk wsparł się na łokciach. – Dobrze się stało, że wasza dziewka mi syna mieczyskiem po gnatach otłukła. Bo nie jest rzecz słuszna, żeby mąż niewiasty własnej poskromić nie potrafił. Rozchwiałoby się podobne stadło i spruło niezawodnie. Pomnicie, kniaziu, jak się skończyło, kiedy raz panowie Iskrę do zamążpójścia przymusili?
Przy niższym stole trzech brodatych Zwajców pokiwało posępnie głowami. Suchywilk bez słowa wychylił roztruchan.
– Ano, nie da się ognia czapką nakryć i zdusić – Zwajca przeczesał palcami siwą czuprynę, wciąż przetkaną resztkami czarnych włosów. – Odwinęła im się dziewka w ręku jako płomień. Wciąż ludziska na wyspach śpiewają, choć wiek jeden i drugi przeszedł, jak weselnej nocy męża w tobół związała i pod powałą powiesiła. I wszyscy pomną, jakie z tego potem biedy nastały.
– Toć wedle kolei gadajcie – napomniał go zbójca. – W naszych stronach ledwo kto o Iskrach słyszał.
– A co tu dużo gadać? – Skrzywił się. – Miała dziewka wolę za obcego iść. Za jednego z północnych kniaziów, co siedział na własnym dworze po drugiej stronie morza, bo to jeszcze były czasy przed nastaniem Sinoborza. Ale była zła krew między Zwajcami i dziedziną Kei Kaella, nie chcieli ich tedy rodowcy swatać. Młodzi nie usłuchali, jako zwykle bywa.
Łamiąc kawałek kołacza, zbójca przez przypadek spojrzał kątem oka na Koźlarza. Książę odstawił kielich i z dziwnym napięciem słuchał, jakby urzekła go opowieść Czarnywilka.
– Jego ojciec precz wygnał pomiędzy wywołańców, co na wyspach siedzieli pośrodku Wewnętrznego Morza, co się potem miały w Pomort obrócić. Dziewkę zaś krewniacy w ogniu cudownym zamknęli, od Kii Krindara wyproszonym, aby o tej miłości szalonej zapomniała. Na darmo przecie. Nie wiedzieć jakim sposobem odnalazł ją kochanek, bezpiecznie przeszedł poprzez krąg płomieni i dziewkę obudził. Ale kiedy uciekali, poszedł pościg pomiędzy cieśninami. Chłopaka zaraz ubili, z łuku go ustrzeliwszy, dziewkę zasię na powrót powiedli w zwajecką dziedzinę. Nasięrzem ją nakarmili, napitkiem przyprawionym, żeby zapomniała dawnego miłowania. Nie baczyli jednak, że krew Iskry ponad wszelkie zioła mocniejsza. Bo nie zapomniała dziewka.
– Iskra jednego kocha, nie wielu – powiedział ktoś cicho. – I nie jest zmienną.
Twardokęsek obejrzał się. Tuż za nim stał Szydło w swoich żółtych rajtuzach i błazeńskiej czapce. Tym razem nie drwił wcale. Z napięciem słuchał opowieści Czarnywilka. A kiedy zbójca popatrzył dalej, spostrzegł, że i przy niższym stole milkną powoli śmiechy i pogawędki.
– Trzy razy męża własnego biła, kiedy do łożnicy przychodził, i trzy razy pod powałą wieszała, wokół własnego miecza związanego jak wieprzek. Ale na koniec przemógł ją, siłą czy sposobem, nie wiadomo. Była nadzieja, że się wszystko powoluśku utrzęsie. Nie utrzęsło się, choć z pozoru spokojnie żyli. Ale pani w łożnicy małżonkowi w uszy słowa dziwne kładła, dumne słowa a bałamutne. Mówiła, że skoro Iskrę z krwi nieśmiertelnej zrodzoną pojął, tedy on ze wszystkich w narodzie najpierwszy i winni mu się Zwajcy niby kniaziowi kłaniać.
– A chłop durny słuchał? – zaciekawił się złośliwie zbójca. – Ot, nieszczęście, jak białogłowa mężowi łeb zamąci.
– Ano słuchał – potaknął posępnie Czarnywilk. – Póty słuchał, póki nie postanowił korony na łeb nadziać. Jeno nie była to rzecz prosta na północy – ani wówczas, ani nigdy później. Pani pospraszała na ucztę starszyznę i współrodowców, krewniaków własnych nie pominąwszy, którzy jej niegdyś północnego kniazia bronili. A pośrodku biesiady znak padł tajemny i rzucili się mężowie do ostrzy, lecz trunek spowalniał ruchy, pomyślunek mieszał. Pani ze sztyletem we krwi umazanym pomiędzy stołami chodziła w sukni altembasowej, złocistej, i własną ręką rannych kłuła, braci rodzonych nie szczędząc.
Cisza pomiędzy żalnicką szlachtą stawała się coraz dotkliwsza. Zbójca spojrzał na zwajeckiego kniazia. Suchywilk odstawił kielich, ale niczym nie przerywał opowieści kuzyna.
– Rychło rozeszła się wieść, jaką ucztę w dworzyszczu Iskry panom nagotowano. Nastała na Wyspach Zwajeckich żałoba wielka. A potem wojownicy gromadą wielką poszli pomordowanych mścić i krwią czarną żałość zmywać. Pan z lęku przed męczarnią – bo też niełatwą mu śmierć wojowie poprzysięgli, na pal go wbić za zdradę obiecawszy – własnym mieczem się przebił. W konaniu mozolnym żonę przeklinał, która mu mord ów i zbrodnię podsunęła. A ona się tylko śmiała i z jego głupoty szydziła. Powiadali potem ludzie, że była szalona od tamtej wietrznej nocy, kiedy obce łodzie doścignęły ją w przesmykach pomiędzy czarnymi skałami – bo Iskry złotem zdobne jednego tylko kochają, nie wielu.
Twardokęsek obejrzał się ze zdziwieniem na trefnisia, który przed chwilą wypowiedział podobne słowa. Szydło wciąż stał tuż za nim. Gestem nakazał zbójcy milczenie.
– I kiedy wreszcie wojownicy podeszli pod dworzec, Iskra rozkazała zrzucić im z bramy krwawe ścierwo męża z oczami wykolonymi przez kruki. Potem odprawiła dziewki i niewolnice, bo w tamtych czasach służki często umierały wraz z panią, ale żadna z nich nie była godna towarzyszyć Iskrze w jej śmierci. Kiedy wszyscy odeszli wreszcie, weszła na stos nagotowany pośrodku dziedzińca i podpaliła suche drewno. I nikt jej więcej nie oglądał…
– Przestańcież mnie dręczyć! – ryknął niespodzianie zwajecki kniaź i łupnął roztruchanem w stół, aż wszystkie kubki podskoczyły.
Zbójca nieledwie rozdziawił gębę ze zdumienia. Suchywilk był wprawdzie mocno otumaniony trunkiem, a Zwajcy nie potrzebowali wiele zachęty do zwady, ale kniaź z rzadka wpadał w prawdziwą wściekłość i nigdy bez powodu. Zresztą teraz Suchywilk nie srożył się, nawet nie macał około rękojeści zatkniętego za pas nadziaka, jak miał we zwyczaju. Ze zwieszoną głową wpatrywał się w stół. Krwiste krople wina wsiąkały w sosnowe deski.
– Co wam się zdaje, że ja nie rozumiem? – odezwał się ciszej Suchywilk. – Nie widzę, jak mi się dziecko marnuje? Całą zimę patrzyłem, jak mi przez palce przecieka. Krew z mojej krwie, ale taka obca, jakby mi ją topielce odmienili. Patrzyłem, jak siedzi przy ogniu w wielkiej sali pod poprzeczną belką. I wciąż mi się zdawało, że jej ludzka strawa nakarmić nie zdoła ani nie ogrzeje ogień, co pod kominem płonie. A kiedy śpiewała, jej głos szumiał pieśnią Wewnętrznego Morza, ze szczętem nieczłowieczy…
– Uciszyła fale pomiędzy Żebrami Morza – powiedział ktoś tuż obok Twardokęska.