Литмир - Электронная Библиотека

Księżniczka wyprostowała się sztywno w krześle.

– Widziałam, jak Szarka zaszlachtowała jedno z was zwyczajną stalą – powiedziała, pokonując suchość w gardle, gdyż rysy kapłanki rozmyły się jeszcze bardziej. – I nic od ciebie nie chcę. Idź precz.

Odpowiedział jej skrzekliwy nieludzki śmiech.

– Doprawdy byłby żal zabić cię już teraz! – Kapłanka podrzuciła głową, a wir pszczół podniósł się aż do samej powały. – Ogromny żal, księżniczko, bo możesz roznieść moją zarazę po całych Krainach Wewnętrznego Morza. Wzniecić zawieruchę, jakiej nie widziano od czasów Vadiioneda, i pożogę, w której ludzkie żywoty będą trzaskać jak sosnowe igły. Właśnie tak. Bo krainy upadną i pokolenia przejdą, a matki będą w złorzeczeniach powtarzać imię przeklętej żalnickiej księżniczki, która była wiedźmą. Będą przeklinać, nie pojmując, co przeklinają. Bo ziemia nie rozpęknie się w płomieniach z powodu tego, co przeklęte, ani z powodu tego, co umarłe. Bo jasność przyćmią cienie, mrok rozbłyśnie światłem.

– Bo moce gromadzą się niczym sępy – Wężymord odezwał się pierwszy raz tego wieczora – wietrząc zagładę.

Kapłanka znów zaniosła się śmiechem. Rój owadów zgęstniał tak mocno, że Zarzyczka nie widziała już jej twarzy.

– Nie inaczej było wówczas, kiedy Stworzyciele konali na ciemnym jałowym polu, każda zaś z mocy starała się wyszarpnąć swoją część. Czyżby Zird Zekrun oszczędził ci tych wspomnień, bracie? Czy nie dość krwi sorelek przelano, byś pojął, że moce odnawiają się w śmierci?

– Inne zaś podkładają ogień, by słuchać łopotu płomieni. Czy nie tak, siostro?

– Tak, właśnie tak! Jestem, czym jestem. A czym ty jesteś, bracie?

– Morzem – odparł bez wahania. – Z najdalszej północy, gdzie woda zmienia się w kamień, a ogień tryska spod lodu. Gdzie umierają żmijowie, a płomieniste sevri śpią we wnętrzu zamarzniętych gór.

– Dobrze! – Księżniczce wydało się, że bogini skinęła ku niej głową. – Ona też jest ogniem. Żarem, co płonie w trzewiach uśpionych wężów nieba i pragnie wydostać się na wolność. Czyż nieprawda, Selveiin, Pani Żmijów?

Imię uderzyło w księżniczkę i przez chwilę mogła jedynie łapać rozwartymi ustami powietrze.

Znienacka w ciemności pod jej powiekami zawirowały długie, smukłe kształty o bursztynowych źrenicach i kłach połyskliwych niczym kryształ. Patrzyła, jak opadają na blanki murów Uścieży, żeby powitać dziecko, które się jeszcze nie narodziło, dziecko, które przez całą zimę umierało w jej snach – i nie wiedziała, zupełnie nie wiedziała, jak w splocie sprzecznych wizji odnaleźć tę prawdziwą.

Żmijowe krzyki ponad chmurami brzmią ostro jak lód, jak szron, który wciąż pokrywa płaszcze pielgrzymów i hełmy wojowników obozujących u podnóża murów. Obracają twarze ku wężom nieba, nadciągającym z wysoka, od strony Cieśnin Wieprzy i dalej, od otwartego morza poza ostatnimi skalnymi cyplami. A potem zaczynają krzyczeć. W ich głosach jest strach i zachwyt jednocześnie, kiedy jęzory ognia podnoszą się wraz ze śpiewem wichru.

Nisko, u stóp wieży alchemiczek, bosonoga niewiasta spogląda ku niebu. Wicher targa jej ciemnym płaszczem, rozwiewa włosy. Dziecko w zawiniątku na jej piersi spoczywa nieruchomo, choć nie śpi, jego oczy są rozwarte i błękitne. Ostre igiełki lodu sieką po twarzy. Kobieta jest głodna, od wielu dni, choć i tak wydzielano jej porcje większe niż innym. I zmęczona, wystarczająco zmęczona, by wyjść z alkierza boso, w płaszczu narzuconym na płócienną koszulę, i ruszyć w dół ku morzu, ścieżką pomiędzy kuchniami, wprost ku Rybnej Bramie, gdzie żony rybaków zwykły przychodzić co świt z wielkimi koszami świeżego połowu. Lecz teraz nie ma żadnej z nich, nikogo prócz garstki zestrachanych frejbiterów za jej plecami i skrzydlatych węży nieba, które wirując opadają w dół niby złociste jesienne liście buku.

Kamienie wydają się bardzo zimne pod jej stopami, a brama rozwiera się ze skrzypem. Kobieta nie podnosi głowy ku żmijom, lecz słyszy pojedynczy krzyk, dokładnie jak wówczas, gdy spadały z nieba ku źródłu Ilv, gdzie pływały martwe ciała ich dzieci. Przymyka oczy i idzie prosto ku morzu, prosto w legendę, choć tamci – szaleńcy w niewyprawionych skórach narzuconych na gołe grzbiety i zbrojni mężowie w chrzęszczących zbrojach, wszyscy, którzy całą zimę wyczekiwali, aż któraś z bram otworzy się jak kamienna skorupa, odsłaniając miękkie ludzkie wnętrze – nadbiegają zewsząd przez pustą kamienistą plażę. A potem pierwszy ze żmijów podnosi się z murów. Ognistą łuską niemal muska skraj jej sukni i wojownicy rozpierzchają się z wrzaskiem, pociągając za sobą szalonych pielgrzymów i nierządnice, które włóczą się za wojskiem mimo klątw świętych mężów.

Zimne roztańczone języki żmijów dotykają ostrożnie jej czoła, policzków osmaganych morskim wiatrem, odsłoniętej szyi, jak gdyby rozpoznawały z dawna niewidzianą formę. Aż wreszcie któryś odpełza w bok, pomiędzy białe skałki, gdzie siadywała kiedyś z Wężymordem, tak dawno, że tamte dni wydawały się obcym życiem. Nie śmie patrzeć, jak zwija się w coraz ciaśniejsze sploty. Za jej plecami jeden z szalonych proroków zrzuca koźlą skórę i wzywając bogów na świadków swej prawości, wchodzi w smugę wężowego ognia – lecz ogień jest prawdziwy. Nie w tym pokoleniu, myśli bosonoga kobieta z dzieckiem w ramionach. W tym pokoleniu nie będzie zapachu jabłek ni pieśni, co rozpalają żyły jak płynny ogień.

Jednak łódź czeka u brzegu, luźno kołysząc się na fali, a kobieta potrzebuje wioślarzy, żeby unieśli ją w północne mgły – prosto w legendę, prosto w baśń. I dostaje ich – tuzin mężczyzn na każdą burtę, mężczyzn z wąskim paskiem srebrnozłotej łuski na szyjach. Morze sięga jej stóp chłodnym językiem. Dziecko kwili pierwszy raz, jakby rozpoznając ten dotyk, a jeden ze żmijów podnosi ją z piasku tak lekko, jakby już nie istniała.

– Selveiin, Pani Żmijów – powtórzyła niemal miękko postać w wirującej kolumnie owadów.

Skrzydła kolejnej pszczoły musnęły wargi księżniczki, a korytarze jej pamięci pustoszały jeden za drugim, jakby owadzia pieśń była zaklęciem, które pochłania wszystko bez wyjątku. Twarze i słowa przesuwały się kolejno przed oczami, nieme, nierozpoznane – rudowłosa kobieta z zakrzywionym sierpem w dłoni, potężne, nieruchome ciała bogów w ciemności wśród gwiazd i błękitna krew sorelek, przeciekająca powoli pomiędzy złączonymi palcami pana Pomortu do kamiennej misy. Magia Hurk Hrovke zagarniała je kolejno i unosiła łagodnie jak morski odpływ. Wreszcie księżniczka nie miała już nic innego, prócz swego imienia, a potem i ono zniknęło. „Selveiin, Pani Żmijów”, powtórzyła bezdźwięcznie, obracając w ustach imię jak drobny miedziany pieniądz, który we wszystkich Krainach Wewnętrznego Morza wkłada się zmarłym pomiędzy wargi na ostateczną wędrówkę. Obce słowo pozostawiło chłodny, metaliczny smak na języku.

– Dosyć! – spoza zasłony szumu dobiegł ją głos Wężymorda. – Nie układałem się o martwą skorupę.

Bogini Paciornika roześmiała się cicho, prawie niesłyszalnie.

– A czy wiedziałeś, o co się układasz, bracie? I czy nie byłoby dla ciebie lepiej, gdyby pozostała jedynie martwa skorupa?

– Być może – odparł. – Lecz nie w mojej naturze leży zagłada, siostro. I skoro nadajesz zagładzie imię, nie czynisz tego, by ją później spętać i zniewolić.

– Zagłada ma wiele imion, podobnie jak ostrze śpiewa osobno dla każdego z drzew. – Bogini zaśmiała się. – Czy znasz to, którym zaśpiewa do ciebie, bracie?

– Tak. A czy ty potrafisz odgadnąć wszystkie z imion, którymi podksiężycowi nazywają Annyonne?

Bogini krzyknęła ostro jak nocny ptak.

– Nie, nie potrafię! – Jej słowa zdawały się rozdzielać na setki bzyczących owadzich dźwięków. – Jednak przybyłam tu z darem, który przyczyni wam nieledwie mniej uciechy! – Zaśmiała się ostrym głosem i cisnęła coś ku nim przez cały stół. – Mój dar dla Selveiin, Pani Żmijów.

Małżonka zamordowanego szlachcica wybuchnęła wysokim, przeciągłym skowytem, kiedy rozpoznała Jabłko Niezgody wykute w ogniach Kii Krindara, znak Hurk Hrovke.

43
{"b":"100642","o":1}