Литмир - Электронная Библиотека

Koce i poduszki były przesiąknięte wonią sinoborskiego kniazia o szarych oczach i włosach jasnych jak morski piasek. Wiedźmę przerażał sposób, w jaki Wark patrzał na Szarkę, gdy Koźlarz niósł ją przez nabrzeżne skałki do na wpół wypalonego klasztoru.

Jaśminowa wiedźma nigdy wcześniej nie żeglowała po morzu. Bała się morza. Na swój łagodny sposób było równie przerażające jak ogień. Równie ostateczne. Przez dwie noce kipiel miotała statkiem, a wiedźma czuła się zupełnie naga, obnażona przed wodnym żywiołem. Pozbawiona wszelkiej mocy. Fale unosiły ją jak wicher pająka, coraz dalej od ciemnej ziemi, gdzie mieszka wiedźmi szał i wszystkie drobne czary, splatane na wpół świadomie z czarnoziemu, zeschniętych kwiatów jaśminu, krwi i śliny.

Na morzu była ślepa jak kocię. Bezbronna. I mroczny ludek, który wychylał się do niej z głębiny, rozumiał to bardzo dobrze. Utopce szydziły i rzekotały głosami jak żabie granie. Czy potrafisz nas zatrzymać? – krzyczały. – Czy obca ziemia rozpozna cię, kiedy sięgniemy ku tobie rękami śliskimi jak wodorosty, wilgotnymi jak szlam? Czy zdołasz wysnuć dość mocy z pojedynczej skalnej skorupki rzuconej na środek oceanu?

Wiedźma nie wiedziała. Na Przychytrzu skała pod podeszwami jej trzewików wydawała się zupełnie martwa. Zazwyczaj ziemia odpowiadała na jej wezwanie. W Górach Żmijowych wystarczyło się schylić i rozkruszyć w palcach drobne grudki lessu pachnącego wilgocią, mchem i zbutwiałymi liśćmi, by znajome ciepło wypełniło wiedźmę aż po brzegi. I kiedy usypiała z głową przyłożoną do ziemi, czuła na dnie ucha znajomy szelest korzeni, które ocierały się o siebie sążnie pod poszyciem lasu. Delikatny chrobot pędraka obgryzającego podziemne kłącze rdestu, paproci czy pęczyny. Szybkie, trwożliwe bicie serca polnej myszy, kiedy zamiera w płytkiej jamce u stóp starego jesionu. Każdej nocy jednostajna melodia ziemi kołysała ją do snu i strzegła przed niebezpieczeństwem.

Jednak skały Przychytrza milczały, jakby podziemne rzeki zawczasu uniosły wszelką moc na głębokie morze, w dziedzinę Mel Mianeta.

Z Szarką było zupełnie inaczej. Przez całą zimę rudowłosa cierpliwie wsłuchiwała się w moce Wewnętrznego Morza. Ale dopiero teraz, podczas tej upiornej żeglugi, wiedźma zrozumiała, jak silnie tętni w niej krew przedksiężycowych. Szarka stała na dziobie łodzi i splatała swoją pieśń z wichrem i topielą z łatwością, która sprawiała wiedźmie ból. Nie było już wojowniczki w kaftanie norhemnów ani córki Suchywilka. Była Iskra o włosach z żywego ognia. Morze przepływało pod nią i poprzez nią, posłuszne pieśni. Nawet jadziołek nie mógł jej dosięgnąć. Skrzeczał tylko ze złości, okryty Suchywilkową szubą.

Kiedy sztorm przełamał się na pół, by uczynić miejsce dla smoczej łodzi, wiedźma rozpłakała się. Nigdy wcześniej nie wierzyła, że można wpleść tyle magii w pojedynczą melodię. Pośrodku Wewnętrznego Morza wiedźma widziała jedynie ogień i wodę. Wichrową sevri i wodną pannę o głosie utkanym z wichru i fali, jak zanurza się coraz głębiej w zgoła nieczłowiecze zapamiętanie. Choć przerażeni, Zwajcy żeglowali nieludzką ścieżką poprzez sztorm. Z każdym uderzeniem piorunu Szarka oddalała się od nich coraz bardziej. I nic nie można było poradzić.

– Nawet jej matka nie miała podobnej mocy – wyszeptał zwajecki kniaź, kiedy wpłynęli wreszcie do zatoki Przychytrza. – Nawet Sella.

Kiedy przybili do brzegu, głos Szarki wciąż wibrował w wietrze nad skałami, a morze szumiało w jej krwi. Stała na pokładzie zwajeckiej łodzi, z szeroko rozwartymi oczami, choć wicher sieknął w nie falą deszczu. Wiedźma bała się jej dotknąć. Lękała się wilgotnego chłodu skóry i zapachu morskiej soli w wichrze. Tylko śmiertelnik może pochwycić wodnicę i przytrzymać ją na ludzkim brzegu. Śmiertelnik, nie wiedźma, która słyszy w zadymce głosy zmarłych, a jej umysł jest zmącony i kruchy jak skorupka jajka.

Żalnicki książę musnął ramię wiedźmy dłonią w rękawicy z łosiowej skóry. Potem objął Szarkę, delikatnie jakby chwytał płochliwego ptaka. Niebieskooka niewiastka słyszała, jak jego serce bije mocno, równym, jasnym rytmem. Był śmiertelny, wystarczająco śmiertelny, by nie ulec wodnej magii. Uniósł Szarkę wysoko, aby nawet końce włosów i skraj sukni nie dotykały rozkołysanej fali.

– Trzeba ją zabrać jak najdalej od morza. – Wiedźma wyczytała słowa z ruchu jego ust. – Jeżeli ma się obudzić w człowieczej postaci.

Ponieśli ją do komnaty na szczycie zrujnowanej wieży. Węgle żarzyły się jeszcze w trójnogu przy łożu, lecz popiół na kominie ostygł już na dobre i trzeba było na nowo rozpalić ogień. Służka Warka, dziwna kobieta w złotej masce, bez słowa ustawiła na kamiennej posadzce u wezgłowia posłania dwa tuziny świec. Lnianym ręcznikiem wytarły włosy Szarki, zdjęły z niej suknię poplamioną morską wodą. Później zwajecki kniaź poił córkę naparem uwarzonym przez wiedźmę w miedzianym kaganku. Łyżka za łyżką wlewał pomiędzy jej wargi gorzki napitek z liści krwawiennika, szałwii i maku. Chmury skrywały niebo i tylko tyle mogli zrobić – upoić Iskrę wiedźmim warem i pchnąć w sen tak głęboki, że nie przerwie go huk fal uderzających o nabrzeżne skały.

Zanim usnęła na dobre, żalnicki książę rzucił rękawice z łosiowej skóry prosto w ogień.

* * *

O poranku Czarnywilk zabrał wiedźmę na nadmorskie skałki. Wicher targał jej włosy, które na dobre odrosły po postrzyżynach w Wiedźmiej Wieży, a fale wspinały się łagodnie po kamienistej plaży. Dziwnie się czuła, wędrując za dnia po morskim brzegu, z dala od jadziołka, który stroszył pióra i syczał nienawistnie przy każdym poruszeniu Szarki. Przez chwilę wydawało się jej, że cała zeszła noc, sztorm i Iskra śpiewająca na dziobie smoczej łodzi jedynie jej się przyśniły. Ze zmęczenia kręciło się jej w głowie. Po prostu szła po mokrym żwirze, wczepiona w ramię zwajeckiego wojownika, i nie myślała zupełnie o niczym. A potem na szczycie zrujnowanej wieży zobaczyła szalonego biczownika. Ochryple zawodził poranne hymny ku czci Kei Kaella.

Wiedźma nie rozumiała słów, lecz głos uderzył w nią jak wicher. Nagle zewsząd otoczyła ją woń krwi. W ustach poczuła słony, metaliczny smak, który zwykle zwiastował nadejście wiedźmiego szału. Zacisnęła mocniej palce na ręce Czarnywilka, ale w żaden sposób nie mogła zapanować nad zbliżającą się wizją. Zanadto przyzywał ją głos obłąkanego mnicha i zbyt wiele krwi wsiąkło w kamienie Przychytrza.

Skalmierscy najemnicy przykuwają zwierzchnika klasztoru do kamiennego bloku. Do tych samych skałek, ginących tuż przed wiedźmą wśród wodnych rozbryzgów, kiedy uderzy gwałtowniejsza fala. Gorzka posoka zalewa gardło kapłana. Jego język urżnięto jeszcze na klasztornym dziedzińcu, aby nie przeklął swoich prześladowców imieniem bogini. Lecz powietrze na skraju morza jest gęste od krzyków, bo wojownicy ze Skalmierza właśnie nadziewają jego współbraci na zaostrzone koły. To trwa i wysłannik skalmierskiego doży, wysoki mężczyzna o włosach umalowanych na siwo farbką – bo wśród dożów siwiznę ceni się na równi z bogactwem i mądrością – każe kapłanowi czekać. Czekać i patrzeć, póki nie skona ostatni z jego współbraci.

Rybitwy bez strachu krążą wokół tego, który niegdyś był zwierzchnikiem największego z klasztorów flagellantów. Zmierzch po zmierzchu.

Nie umiera jednak. Wreszcie najeźdźcy zostawiają go przykutego do kamienia i wsiadają na statki o pasiastych żaglach. Przez trzy kolejne noce i dnie wyczekuje przypływów, aby słona woda zatopiła go bez reszty i skończyła męczarnię. Na darmo. Fala nakrywa go łagodnie, podpełza do poranionych stóp i wspina się wzdłuż ramion. Sól wgryza się w przeorane bykowcem plecy i zatrzymuje. Nisko, zbyt nisko. Wreszcie trzeciego dnia fala ustępuje, a wraz z nią pękają żelazne kajdany. I jego rozum.

– Otrząśnijże się, dziewczyno! – Czarnywilk szarpnął wiedźmę za ramię i usłyszała swój piskliwy, przytłumiony skowyt. – Dość, że się Szarka w wieszczych snach obraca i od własnej wieszczby płonie. No, nie płacz – dodał łagodniej. – Widzę przecie, że złe tutaj miejsce i od krwie aż dymi. Jako staremu ze łba. – Kiwnął głową.

64
{"b":"100642","o":1}