Литмир - Электронная Библиотека

– Tenże sam, który go pod świątynią nieomal rozerwał na sztuki? – Zbójca skrzywił się. – Osobliwa wdzięczność.

– Pospolity człek ma pojemną pamięć. – Wzruszyła ramionami. – I łatwo się daje kupić. Ale jak zarazy boi się księcia Evorintha, jego Servenedyjek i kapłanów w białych szatach. A teraz wierzy, że rajcy próbowali go wydać na pastwę spichrzańskiemu władcy, czego dowiódł gniew naszej świątobliwej panienki, która własną ręką cudownie pokarała zdrajców. Był taki moment, kiedy wystarczyło dać znać, a tłum rozniósłby rajców na strzępy w karze za zbrodnie – i te prawdziwe, i te wymyślone. Więc panowie się boją. I słusznie.

– A ty się nie boisz, dziewczyno?

Nie umiał powiedzieć, czego się spodziewał, lecz nic nie zobaczył. Ani drgnienia powiek.

– Wiesz, że prawie mnie dostali? – zapytała powściągliwym tonem, zupełnie jakby rozprawiali o cenach rzepy i pryzmie końskiego nawozu do podsypania w ogrodzie. – Wtedy, na schodach pod świątynią. I obiecałam sobie, że cokolwiek się zdarzy, nigdy więcej nie będę się tak czuła. Równie bezbronna. Wydana na cudzą łaskę.

Mimowolnie przypomniały mu się mieszczki, ograbiane na trakcie z całego dobytku i gwałcone pospiesznie, obok nieostygłych trupów mężów. Zdołałby gołymi rękami skręcić córce Kościeja kark, nim krzyknęłaby na straże. Nie zamierzał jej o tym mówić, ale mógł z nią zrobić, co zechce. Z jej wolą albo bez. I wedle własnego życzenia.

– Strach jest potrzebny – odezwała się cicho dziewczyna. – Strach przypomina, że się wciąż żyje. Niesie jak fala. Bardzo wysoko.

Potrząsnął głową. Nie wiedziała jeszcze, czym jest prawdziwy strach, który sięga aż do trzewi i odbiera rozum.

– Ale rajcy są jak świnie, które czują zapach rzeźni – podjęła rzeczowym głosem. – Nie wystąpią teraz przeciwko mnie. Jeszcze za wcześnie. Ale nie mogę wziąć sobie za męża jednego z nich. Niechybnie by spróbował ojca na drugi świat wyprawić albo i mnie przy okazji poduszką zadusić. Zresztą pozostali natychmiast skoczyliby mu do gardła. Zawdy tutaj tak było, gdy jeden ród zanadto wyrastał ponad inne.

– Chcesz znaleźć sojusznika poza Wiergami. – Zbójca z aprobatą skinął głową. – Sprytnie. Tyle że nie widzi mi się, aby miejscowi chcieli obcego pana. Plują na samą wzmiankę o księciu Evorincie.

– Nie rozumiecie, mości Twardokęsku. – Złociszka pochyliła się lekko ku niemu. – Wiergi nie szukają nowego pana, a żaden z książąt Przerwanki nie zmusi naszych rajców do posłuchu. Mnie też nie, skoro o tym mowa.

– Próbowali?

– Czemużby nie? – prychnęła. – Już z pięciu posłów od książąt przybyło. Bardzo pięknie gadali, jak białogłowę w niedoli wspomogą siłą ramienia zbrojnego i roztropnością mężowską. Jeno nie napomknęli, że wiano moje rozkradną i żołnierza obcego chyłkiem do miasta wprowadzą. Sami rozumiecie, że żaden z okolicznych panów nie nada się w tej sprawie. Nazbyt dybią na ziemie nasze i dobra. Ale muszę się wydać za mąż. Inaczej mnie tu zadziobią.

– Kościej był człowiek roztropny – burknął zbójca którego z wolna zaczynała nużyć ta rozmowa. – Musiał ci kogoś naraić. Jesteś w latach.

Złociszka uniosła brwi i Twardokęsek natychmiast wymiarkował, że popełnił błąd. Nie należało niewieście wypominać wieku. Choćby takiej kozie.

– Owszem – odparła lekko. – Rajcę Kurdybana. Potężny pan, zasobny. Jeno wadę ma jedną. Albo i dwie, jak się lepiej przypatrzeć. Pierwszą, bo on ów spisek uknuł, co mało ojca na drugi świat nie wyprawił. A drugą, bo zdechł jak pies, więc trudno mu będzie ninie gody wyprawić. Nie, mości Twardokęsku, w tej mierze muszę się własnym rozumem posiłkować. I wybrałam męża.

Popatrzył na nią pytająco. Uśmiechnęła się nieznacznie.

– Obcy pan, lecz też swojak po trochu, z górami obeznany. U książąt potężnych w łaskach, acz sam dóbr wielkich nie ma, więc ich nie będzie nad nasze przedkładał. Na majętność niechciwy, do handlu smykałki nie ma, tedy się w miejskie sprawy nie wmiesza. Wojenny człek, niestrachliwy, mieczem potrafi obracać i wojskiem w potrzebie dowodzić…

– Któż taki? – spytał, po trochu rozgniewany tą litanią zalet.

Złociszka zachichotała, zasłaniając usta dłonią. Na wszystkich palcach miała pozłociste pierścienie i obrączki.

– Wy, mości Twardokęsku. Wy.

Zbójca oniemiał.

* * *

Nagle zaschło mu w gębie i nie mógł wydusić ani słowa. Gdy nalewał sobie wina, nie spostrzegł, że trunek czerwoną strugą pociekł na stolik. Wychylił kielich i napełnił go znowu. I jeszcze raz. Dopiero wtedy głuche tętnienie krwi w skroniach ustało nieco.

– Widnoś, dziewko, do cna zdurniała! – ryknął. – Małżeństwo? Ze mną? Chyba cię pod tą świątynią cepem w łeb zdzielili!

Byłby pokrzykiwał dalej, gdyby dziewczyna nie poderwała się z krzesła i nie walnęła go znienacka w czoło robótką. Tamborek był z twardego drewna, więc zbójcę nieźle ogłuszyło.

– Ciszej! – wysyczała przez zaciśnięte zęby córka Kościeja. – Po co mają sąsiedzi słyszeć, jak błazna z siebie robicie? Czy wam się wydawało, że na piękne oczy dam wojsko, wyszykowane za nasze pieniądze i wyszkolone do boju? I to jeszcze teraz, kiedy tutaj lada chwila książę Evorinth pod murami stanie?

– Ale Kościej… – spróbował wtrącić zbójca nieco zbity z kontenansu.

– Ojciec wam ufał – prychnęła dziewczyna. – Lecz ja nie ufam. Ani dudu. Ja jestem kupiecka córka i nie będę groszem nadaremno szastać. Bez gwarancji. Bez żadnego zastawu.

– Toć mieliśmy się tym skarbczykiem podzielić. Wedle sprawiedliwości…

– Macie mnie za głupią? – Zaśmiała się drwiąco. – A skądże mnie wiedzieć, czy w ogóle do Wiergów z łupem wrócicie? Jużeście raz kamratów okradli, czemu niby ze mną mielibyście się lepiej obejść? Z ojcem musieliście się liczyć. Byłby was odnalazł, choćby na Szczeżupinach, i dobro z gardła wyszarpnął. A kto mnie wysłucha, sierotę biedną? Nikt, jeszcze kijami przepędzą. Więc nie ma mowy, mości Twardokęsku. Bez ślubu nie dam ni żołnierza, ni broni. Ni marnego, złamanego szeląga! – dokończyła, niemal krzycząc, a na policzkach wystąpiły jej ceglaste plamy.

Zbójca potrząsnął głową, usiłując zebrać myśli. Otworzył usta, aby coś powiedzieć, lecz zamknął je zaraz, bo właściwe słowa jakoś się nie pojawiały. Nalał sobie wina. Przepłukał gardło.

Złociszka wpatrywała się w niego jak sęp w zdychającą krowę.

– Ale jam nigdy nie miał chęci do żeniaczki – rzekł wreszcie niezręcznie.

Od razu zrozumiał, że popełnił błąd. Jeszcze zanim jego głos wybrzmiał w powietrzu.

– A co wam się zdawało, że jesteście moje dziewicze marzenie? – wypaliła ze złością dziewczyna, a jej twarz pokraśniała mocniej. – Otóż nie myślcie sobie. Nie ma żadnego powodu, abym chciała brać za męża pospolitego zbója. Opoja, mordercę, dziwkarza, przy tym dwakroć ode mnie starszego, steranego łajdactwem i wiekiem.

Zbójca choć wciąż zasromany po trochu, uniósł do góry palec, aby ją napomnieć, ale nie dała mu dojść do słowa.

– Wyście już dosyć rzekli, więc zamilczcie teraz! – prychnęła. – Jeśli chcemy przekonać zacnych wiergowskich obywateli do sojuszu z Koźlarzem, najpierw muszą uwierzyć w szczerość waszych intencji. A nic lepiej ludzkich oczu nie mydli niż miłość wielka, co wszelkie niebezpieczeństwa i przeszkody pokona. I ślub wspaniały pomiędzy rycerzem walecznym i dziewicą czystą w przededniu okrutnej wojny. Ja też spokojniejsza będę, że mi się gdzieś z majątkiem nie zawieruszysz. Myśmy to już dawno z Lusztykiem uradzili.

– Z kim?! – rozdarł się zbójca.

Wzruszyła ramionami.

– Z Lusztykiem i resztą. A co wam się wydaje, żeśmy się przez ostatnie dziesięć dni zabawiali tańcem i wino pili? Musieliśmy sposób znaleźć, jak Wiergi uspokoić, a wasz żalnicki rabunek do skutku doprowadzić. I wymyśliliśmy. Moje zamążpójście. Za was. Wszyscy uznali, że wielce zacny pomysł.

– A co oni mają niby do gadania w sprawie mojego ożenku? – pieklił się Twardokęsek.

120
{"b":"100642","o":1}