– Wam się zdaje, że my tu od dziesięciu dni dupą kamienie grzejemy? – Przekupka zlitowała się pierwsza i otarła załzawione oczy. – Nie bądźcież durni. Zawsze koło południa otwierają bramę. Na krótko, tedy trzeba czekać, bo jak się kto nie dopcha, to nie wpuszczą, ścierwa.
– A tą sakiewką nie machajcie zbyt jawnie – doradził mu jeszcze dziadek – bo psubraty okrutne na bramie stoją. Nie poczciwi strażnicy, co ratuszowym służyli, ale nowy zaciąg. Podobnoż go sam Kościej sprowadził dla obrony przed Spichrzą. I może są w boju straszliwi, ale złodzieje też straszne. Wnet wam grosiwo zabiorą i jeszcze gnaty obiją.
Twardokęsek wymamrotał kilka słów podziękowania i odsunął się na bok, aby przeżuć wiergowskie nowiny. Grunt, że Kościej żył, choć zbójca lękał się trochę rozmowy z jego dziedziczką. Zbójeckie doświadczenia z młodymi mieszczankami były dość jednostronne. Przeważnie strasznie się darły, kiedy się je po napadzie obdarło z rozmaitych szmatek i próbowało obrócić na pospólny pożytek. Szlachcianki były rozsądniejsze – a w każdym razie mniej wrzaskliwe.
* * *
Jednak ta mieszczanka nie wrzeszczała. Wbrew zapewnieniom przekupni, koczujących pod bramami, nie leżała również przed figurą świątobliwej panienki. Kiedy Twardokęsek wreszcie zdołał się przedrzeć przez miasto i przekonać drabów na sieni, że jest z dawien oczekiwanym gościem, znalazł Złociszkę w tej samej małej komnacie, gdzie kiedyś Kościej wyłuszczył mu po raz pierwszy plan zagrabienia rdestnickiego skarbczyka. I jak wówczas siedziała przy niskim stoliczku z tamborkiem w ręku.
Twardokęsek aż zaniemówił na ten widok. Nagle wszystko stało się jasne. Zbyt jasne, jak na jego potrzeby.
– Siadajcie. – Bez żadnych wstępów dziewczyna pokazała na krzesło u stołu, suto zastawionego jadłem. – I jedzcie, jeśli wola.
Twardokęsek potrząsnął głową. Głód minął mu bez śladu.
– Jak Kościej? – spytał sucho.
Nie zamierzał czynić jej wyrzutów, choć pozwoliła mu klepać się po tyłku i wierzyć, że jest służącą. Zabawiła się jego kosztem, i starczy. Teraz były rzeczy ważniejsze od dziewczęcych igraszek.
– Źle – odparła. Głos miała spokojny i pewny. – Doktor wyciągnął bełt, ale wciąż nie wiemy, czy ojciec wyżyje.
– Przytomny?
– Nie dość, aby rządzić miastem.
– Tedy kto rządzi?
Córka Kościeja podniosła głowę i odrzuciła z twarzy włosy. Zobaczył, że na policzku ma świeżą ranę.
– Ja – odpowiedziała, patrząc mu prosto w oczy. – Inaczej byśmy nie mówili z sobą. Spaliliby mnie dziesięć dni temu.
Postanowił, że jednak usiądzie. Czasami światu łatwiej stawić czoło na siedząco. Zwłaszcza jeśli przez ostatnie pięć dni obijało się zadek w końskim siodle na wszelkich możliwych wertepach żalnickiego pogranicza.
– Na ratuszu stary Rybarz burmistrzuje – ciągnęła dziewczyna. – Ale on tyle rozumie, że mu owoce w cukrze do gęby kładą, jak na balkon wyjdzie i pospólstwo pozdrowi. A lubi słodkie, grzyb stary. Reszta rajców ze strachu ani piśnie słowo. Boją się, że i ich świątobliwa panienka we śnie wydusi. – Uśmiechnęła się drapieżnie. – Ona albo inne licho.
– A ci ludzie na murach?
– Ojcu mojemu służą. – Wzruszyła ramionami. – To najemnicy, wyszkoleni i zwerbowani za nasze pieniądze. Mieli go wspomóc w walce z miejską radą. Jeno że rajcy zawczasu plan odgadli i ojca spróbowali ubić. Prawie im się udało.
Twardokęsek ze zdumienia pokręcił głową.
– Kościej nic mi nie mówił o nijakim planie.
– A czemużby miał mówić? – Spojrzała spod oka, z drwiną. – To nasze sprawy. Wiergowskie.
Zbójcą z lekka zatrzęsło na podobne dictum.
– Bośmy umyślili pospołu złupić rdestnicki skarbiec! – wypalił ze złością. – Zresztą dobrze wiesz, panna, jaka była umowa, bo na tymże stołku siedziałaś, kiedyśmy nad nią radzili. Więc nie dziw się teraz i nie przewracaj oczkami. Zdałoby się raczej przeprosić, jeśli z waszej winy cały kapłański majątek przejdzie nam przed nosem.
– Z naszej winy? – Nieznacznie uniosła brew.
Jej spokój jeszcze bardziej rozjuszył zbójcę.
– A co ci się zdaje? – spytał z przekąsem. – Żem się tutaj z sąsiedzką wizytą wybrał?
Dziewczyna dokończyła ścieg, po czym przegryzła nitkę. Wbiła igłę w robótkę i odłożyła ją starannie na mały stoliczek.
– Tedy o pomoc mnie prosicie?
Twardokęsek zacisnął zęby. Córka Kościeja była nad wyraz irytująca i stanowczo zbyt bezczelna jak na swoje lata. Przypomniały mu się z nagła krzyki gwałconych na trakcie mieszczanek. Naprawdę, niektóre rzeczy należały do przyrodzonego porządku świata. I powinny pozostać niezmienne.
– Spodziewałam się tego. – Dziewczyna wciąż nie okazywała zakłopotania. – Prędzej czy później Koźlarz musiał zacząć szukać sojuszników. Choćby w Książęcych Wiergach, pomiędzy chamami.
Wreszcie mógł ją czymś zaskoczyć.
– Mylisz się, dziewczyno. Koźlarza nie ma w Żalnikach – oznajmił z przekąsem. – Zostałem tylko ja.
– Kiedy wróci? – Córka burmistrza nie była zdumiona.
Twardokęsek obiecał sobie, że rychło się rozmówi z kamratami. Widać zdrowo kłapali gębami i odpłynięcie księcia nie było już w Wiergach tajemnicą.
– Skądże mnie, prostemu zbójcy, wiedzieć? – zadrwił.
Nic nie odpowiedziała. Po prostu patrzyła, póki wesołość nie przeszła mu ze szczętem.
– Naprawdę nie wiem – burknął, zły teraz również na siebie, bo przecież nie musiał się tłumaczyć przed smarkulą. – Razem z Szarką i zwajeckim kniaziem popłynął rokować z Warkiem i ślad po nich zaginął. Karzeł powiada, że nieprędko wrócą.
– Karzeł?
Umknął w bok spojrzeniem. Nie był wciąż gotowy, aby wszem i wobec ogłaszać, że od roku wędruje w kompanii jednego z bogów Krain Wewnętrznego Morza, a nawet mu kilka razy grzbiet wymłócił.
– Nasz wieszczek – objaśnił, modląc się w duchu, żeby nie wypytywała go więcej.
Nie wypytywała. Skinęła tylko głową.
– A Wężymord ruszył albo zaraz ruszy na Lipnicki Półwysep – skonstatowała w zamyśleniu. – Tedy bardziej jeszcze potrzebujecie pomocy. Mojej pomocy.
Była doprawdy irytująca, raz po raz powtarzając to słowo.
– Jeno tak mi się zdaje, dziewczyno, że wnet sama możesz o pomoc piszczeć – odparł zgryźliwie. – Niech spostrzegą się rajcy, że z ozdrowieniem Kościeja jest wątpliwa sprawa, a nie pozwolą, aby ich dłużej wodziła za nos jedna niedorosła koza. Nie masz takiego porządku w Krainach Wewnętrznego Morza, że panny państwami rządzą. Obwieszą cię na gruszy albo do klasztoru wsadzą. I będą tak długo w ciemnicy trzymać, póki nie zdurniejesz, jak, nie przymierzając, wasza świątobliwa panienka.
– Tego nie zrobią. – Złociszka uśmiechnęła się nieznacznie. – Zresztą książęta Przerwanki nie dopuszczą, aby im pod bokiem druga podobna wyrosła. Prędzej zabiją.
Zbójca przymrużył oczy. Nie podobało mu się to, wcale nie. Dziewka była zanadto spokojna, jakby z dawna miała tę pogwarkę ułożoną w głowie. I nie zatrwożyła się należycie groźbą prędkiej śmierci.
– Albo i nie. – Dziewczyna spoglądała na niego w zamyśleniu, obracając w dłoniach rąbek fartuszka. – Jeśli się za mąż wydam. Za kogoś dość potężnego, by rajców przerazić i do mordu na żonie zniechęcić.
Skinął głową. Panna nie była całkiem głupia, skoro tak prędko zrozumiała, że się samojedna nie uchowa wśród tej wściekłej wiergowskiej czeredy.
– Zamyślasz o kimś szczególnym? – zapytał nie bez ciekawości, bo dziedzic Kościeja mógł niezgorzej zaważyć na jego planach.
– O tak. – Znów uśmiechnęła się dziwnie. – Bardzo szczególnym.
Zbójca zmełł w zębach przekleństwo. Nie miał wielkiej eksperiencji w rozmowach z mieszczańskimi pannicami, ale coś mu mówiło, że dziewka bawi się jego kosztem. Choć doprawdy nie rozumiał, dlaczego.
– Któregoś z rady? – naciskał.
– Nie. – Złociszka spoważniała na chwilę. – Nie wyznajecie się w naszej wiergowskiej polityce, tedy was objaśnię. Ze stronnictwa Kurdybana nie ostała się żywa noga, ale są jeszcze inne stronnictwa, które wiele znaczą. Cztery rody z dawien dawna walczą ze sobą, a tak zajadłe, że wolały obwołać burmistrzem mojego ojca, niźli jednego ze swoich na godność wynieść. Sądzę, że potem musieli bardzo żałować! – Roześmiała się sucho. – Ale poniewczasie. Ojciec był surowy. Przyznaję, że nie kochano go w murowanych kamienicach przy Długim Targu, lecz o pospolitego człowieka dobrze dbać potrafił. Nie chełpił się bogactwem, nie wynosił nad innych. I pospolity człowiek pamięta.