Gdy człowiek nie ma innych problemów, słucha bzdurnych audycji radiowych, a potem stara się poskładać uzyskane wiadomości do kupy i stresuje się tym. Od nagrzanego pieca wiało ciepłem. Dwaj starcy, Jakub i Józef siEdzieli w fotelach i słuchali przez radio audycji o UFO. Jakub nie mógł się nadziwić.
– Cholera i pomyśleć tylko, że przylatują w talerzach takie małe, zielone sukinsyny. – Pies ich trącał.Tak swoją drogą, to chciałbym takiego dorwać.
– i co byś z nim zrobił?
– A kozikiem pod żebro. Na co nam tacy na naszej planecie? Mało to mamy bez nich problemów? Można by potem sprawdzić, co taki ma w kiszkach. Zawsze to ciekawe. -…Tak więc, wobec zgromadzonego materiału wydaje się, że kosmici to istoty dość sympatyczne i szukające przyjacielskich kontaktów z ludźmi – powiedział prowadzący audycję. – Też coś. Zielone paskudztwo, pewnie międzygwiezdne wampiry – wściekł się egzorcysta…Pozostaje nam mieć nadzieję na przyjacielskie kontakty trzeciego stopnia. Oni z pewnością także do tego dążą… Józef uśmiechnął się. Popatrzył na kumpla, który właśnie machał nożem. Puścił do niego oko i dolał mu bimbru. Spojrzał w zadumie na swoje przedramię. Błękitne żyły były dobrze widoczne. Pulsowały lekko w rytm uderzeń jego serca. Jeśli faktycznie płynęła w nich krew koniopodobnych zwierzaków z planety Edon, to chyba był na dobrej drodze, jeśli chodzi o nawiązywanie przyjacielskich kontaktów z tubylcami.
Bimbrociąg
pRzejście graniczne koło Hrubieszowa nie wyglądało specjalnie imponująco. Po stronie ukraińskiej terminal urządzono wykorzystując stary dom przewoźników. Po stronie polskiej walnięto spory hangar i także murowany budynek dla pograniczniaków. Granica przebiegała przez środek Bugu. Oba brzegi polski i ukraiński łączył lekki, metalowy most opierający się na drewnianych palach. Z polskiej strony brzeg rzeki zabezpieczała pordzewiała, metalowa siatka rozpięta na poprzekrzywianych ze starości drewnianych palach. Po drugiej stronie z wody sterczały betonowe kloce i wietrzejące skorupy bunkrów. Na słupach zrobionych z szyn kolejowych rdzewiały całe tony drutów kolczastych. Od czasu upadku Związku Radzieckiego nikt nie konserwował umocnień. Na przejście od radzieckiej strony wyjechała czarna, pordzewiała nieco wołga. Jakub Wędrowycz, Paweł Skorliński i Josif Kleszczak leżący w krzakach na pagórku sto metrów od terminalu jak na komendę włożyli w uszy słuchawki podczepione do mikrofonu kierunkowego i przyłożyli do oczu solidne wojskowe lornetki. Na dachu Wołgi znajdowała się ładna, drewniana trumna. Z budki wyszedł celnik.Dokumenty – polecił. Dwaj Ukraińcy siedzący w wozie podali mu przez okienko paszporty.A to, to co? – zainteresował się, klepiąc burtę trumny.
– Nasz przyjaciel zmarł w Polsce – wyjaśnił jeden z podróżnych – wieziemy trumnę, by sprowadzić jego zwłoki do ojczyzny. Tu zrobił odpowiednio zbolałą minę.
– Sprytnie to wykombinowali – powiedział Kleszczak do Jakuba. – Znasz ich? – zaciekawił się Skorliński.
– Ta… Mychajło i jego brat… równe chłopaki…Tymczasem celnik nakazał podróżnym wysiąść z auta. Po kilku minutach trumna stała na asfalcie. Wachman podniósł wieko. Wewnątrz spoczywała setka butelek ukraińskiej wódki.Znakomity pomysł – pochwalił celnik, a potem zabrał się za wypisywanie papierów do rekwizycji. – Tyletylko, że wiecie chłopaki, to już przed wami wymyślono. Podał im z powrotem papiery. Wołga wjechała do Polski. Celnicy wnieśli trumnę wraz z zawartością do budynku. Po chwili trzej wspólnicy mogli obserwować dalsze losy ładunku. Urzędnicy opróżniali kolejne butelki, lejąc ich zawartość do paszczy potężnego silosu o pojemności, co najmniej 10 tysięcy litrów, zaś trumna spoczęła pod wiatą na sporym stosie innych trumien. Puste butelki trafiły do kontenera jakiejś firmy zajmującej się recyklingiem odpadów szklanych. – Kurde – mruknął Jakub. – A więc mówiłeś, że jaki planujesz interes? – Mam po tamtej stronie cysternę gorzelnianego spirytusu – wyjaśnił Kleszczak. – Przetoczyłem ją w nocy do starej cegielni, zaledwie trzysta metrów od rzeki. Spirytus mogę spuścić po dolarze za litr…Wchodzę w to – powiedział Skorliński. – Tylko jak cholera sforsować tą przeklętą rzekę… Jakub spokojnie badał lornetką łagodnie wijący się nurt.Most pontonowy – podsunął. – Wojska inżynieryjne położą go w godzinę… Kleszczak pokręcił głową.Aż takich dojść to ja nie mam… Zresztą, nie da się dojechać cysterną od naszej strony. Zapory przeciwczołgowe to raz, poza tym mogą być miny… A i wasz brzeg wysoki. Cysterna nie podjedzie. Zresztą, nie opłaci się, taki most to kupę forsy kosztuje. Zamyślili się.
– Trzeba będzie tradycyjnie – mruknął Jakub. – Alkohol w kanistry i łódką… – Trzeba by zrobić ze sto kursów – westchnął Skorliński… – Nie, niekoniecznie – zaprotestował Wędrowycz. – Nałódkę wejdzie 300 litrów, przerzucimy to w maksymalnie dziesięciu ratach. Popatrzcie na tamto zakole. Nie zobaczą nas ani z posterunku, ani ze stanicy… Od polskiej strony droga jest blisko… A i od waszej wygodnie można się przemknąć nad samą wodę, między tymi rozwalonymi bunkrami… – To ma ręce i nogi – przyznał biznesmen. A spiryt będziemy chować w tej szopie – Wędrowycz wskazał przechyloną mocno, drewnianą budę z zapadniętym dachem. – Łódka odpada – mruknął Kleszczak. – Ale mam wojskowy ponton. Silnik też by się znalazł… – Żadnych silników. W nocy, po wodzie dźwięk niesie się daleko… A ja już pływałem przez Bug… – egzorcysta uśmiechnął się do swoich wspomnień. Milczeli przez chwilę.
– Jest karawana – ucieszył się Ukrainiec. Faktycznie, na granicy pojawiły się cztery, nieco zdezelowane samochody marki UAZ, wypełnione jego ludźmi. Odprawa celna poszła gładko, wachmani sprawdzili jedynie, czy w dętkach na pewno jest powietrze a nie spirytus, a w chłodnicach na pewno woda, a nie spirytus.Tylko frajerzy przemycają w kołach – mruknąłKleszczak – przecież to by potem na kilometr śmierdziało.A i gumie szkodzi takie rozpuszczanie… Celnicy nakłuli siedzenia drutami do robótek sprawdzając, czy wewnątrz nie ma, zamiast gąbki, woreczków z alkoholem. Oględziny wypadły pomyślnie. Kierowcom zwrócono paszporty i kawalkada ruszyła. – To co, jutro po twojej stronie? – zapytał Jakub.Ukraiński biznesmen powoli skinął głową. – Jutro. Spotkamy się w warsztacie. Karawana przejechała bezpiecznie. Przemytnik odetchnął z ulgą. ~ No i tona surowca jest – mruknął ucieszony. – Czas na mnie. Uścisnęli sobie dłonie i ruszył ku podnóżu wzgórza, gdzie zaparkował swojego rozsypującego się ze starości mercedesa. Po chwili dogonił wolno jadącą karawanę i poprowadził ją szosą na Chełm.W zasadzie można by i na tym popróbować spółkimruknął milczący dotąd Skorliński.Ma już swoich odbiorców – pokręcił głową Jakub.Poza tym nie masz pieca martenowskiego.A, no nie mam – westchnął biznesmen. – A jechać z towarem aż do Warszawy, trochę daleko… Może się podrodze rozsypać… Na przejście wjechała na rowerze strasznie gruba kobieta. Wyjęła z kieszeni paszport. Dwaj celnicy podkradli się od tyłu i jak na komendę zaczęli dźgać ją drutami. Spod obszernego płaszcza na wszystkie strony trysnęły cienkie strumyki spirytu z poprzebijanych prezerwatyw. Jakub zaśmiał się ponuro. Po chwili szczuplutka kobieta w za dużym płaszczu stała pośrodku sporej, szybko parującej kałuży… Skorliński westchnął
– Boję się, żebyśmy nie skończyli tak jak ona – mruknął.
– Mam pomysł legalnego biznesu – mruknął Jakub.
– Zupełnie legalnego? Egzorcysta strzepnął z kurtki niewidoczny pyłek.Prawie – uściślił. Na przedmieściach Rawy Ruskiej znajdowała się stara, opuszczona wiele lat temu fabryczka. W miasteczku nazywano to miejsce "Warsztatem". Zwykli ludzie wiedzieli, żeby się tu nie zapuszczać, a gliniarze byli przekupieni. Zresztą, Kleszczak nie był frajer i w zasadzie wszystko, co robił, było na tyle zbliżone do granic prawa, że w razie czego był w stanie przekupić sędziego naprawdę niewielką sumą… Z zewnątrz fabryczka ozdobiona była szyldem "Warsztat naprawy pojazdów". Jakub zastukał w bramę.Przepustka – warknął uzbrojony w kałasza strażnik.Egzorcysta popatrzył mu głęboko w oczy. Wachman zastygł.Przepraszam – wykrztusił. Automatycznym ruchem otworzył drzwiczki i wpuścił Jakuba do środka. Na rozległym podwórzu trwała zwyczajna, gorączkowa krzątanina. Cały jeden kąt zapełniały zdezelowane, radzieckie samochody. Na czterech rampach jednocześnie technicy grzebali pod podwoziami, nadając im pozory sprawności. Małolaci z palnikami zręcznie demontowali karoserie. Wewnątrz hali huczały ponuro prąsy tłoczące elementy nadwozia. Jakub przeszedł kilka kroków. Dwaj technicy właśnie spawali z wytłoczonych odpowiednio, grubych, miedzianych, blach karoserię Wołgi. Nadzorca z katalogiem w ręce oceniał na oko ich pracę. Druga karoseria była akurat lakierowana na sąsiednim stanowisku. Kilka kolejnych stało pod wiatą i suszyło się. Tu kręcili się małolaci instalujący boczne listwy, szyby, lusterka… Wreszcie na końcu linii technologicznych osadzano karoserie na podwoziach. Tu przechodziły jeszcze jedną, drobiazgową kontrolę. Niezła fabryka – Jakub odgadł bez trudu, że jego przyjaciel stoi za nim.A co – mruknął z dumą Kleszczak. – Dziesięć samochodów dziennie idzie przez granicę. Łącznie cztery tony miedzi, zysk 300% na każdym… To już nie te czasy, że się odlewało z metali kolorowych zderzaki czy felgi. Dziś liczy się ilość. Tylko hurtownicy mogą się utrzymać w biznesie… Egzorcysta pokiwał głową. Na punkt lakierowania wtoczono Moskwicza. Ten dla odmiany lśnił nieziemskim blaskiem. – Złoto? – zapytał.