Литмир - Электронная Библиотека

OSTATECZNA POLISA NA ŻYCIE

Pośrodku Wojsławic sterczała w niebo malowniczo odrapana piętrowa rudera. Rudera od strony ulicy miała ścianę z pociemniałych desek, pozostałe ściany zbudowane były z cegieł. Deski wypaczyły się, a tynk popękał. Dach leciutko się zapadł, ale wyglądał jeszcze całkiem solidnie. Drzwi i okna zabito na głucho. Wokoło ruiny ciągnęły się chaszcze lebiody, ostów i łopianu. Budynek ozdabiał miasteczko jak grzyb ścianę. A przecież miało być zupełnie inaczej… W zamierzchłej przeszłości, gdy Wojsławice były jeszcze miastem, radni miejscy wpadli na ambitny pomysł wzniesienia pośrodku osady okazałego ratusza z wieżą, który pomieściłby przy okazji cyrkuł i inne przydatne instytucje. Roboty wykończeniowe i przebudowy ciągnęły się dość długo, ale wreszcie, akurat na powstanie styczniowe, prace ukończono, dzięki czemu powstańcy mieli gdzie zanocować, a wojska rosyjskie miały co spalić, w ramach represji. Zaraz po powstaniu odbudowano ratusz, tyle, że miasto zaraz po tym straciło prawa miejskie. Radni wykazali się wyjątkową genialnością i na dobre sto trzydzieści lat przed nadejściem epoki prywatyzacji sprywatyzowali ratusz, sprzedając go miejscowemu żydowskiemu "biznesmenowi", za psie pieniądze zresztą. Budynek przechodził różne koleje losu, stając się po kolei: domem mieszkalnym, sklepem, masarnią i wędzarnią, siedzibą władz odrodzonego kraju, aż wreszcie tuż przed drugą wojną światową stał się knajpą. Tej szlachetnej funkcji nie pełnił długo, właściciel bowiem podpisał folkslistę i wywiesił sobie na frontonie budynku wielką, piękną niemiecką flagę z ogrooomną swastyką. Pech chciał, że gdzieś w czterdziestym trzecim w okolice miasteczka zapuścił się niewielki oddział ukraińskiej partyzantki, który widząc tak oznakowany budynek, wysadził go w nocy w powietrze, biorąc za koszary SS. Po wybuchu z ratusza ocalało jedno skrzydło. Budynek służył znowu jako knajpa, aż w końcu uległ całkowitej dewastacji i został ostatecznie porzucony.

I

Paweł Skorliński zatrzymał półciężarówkę i wysiadł mrużąc oczy w ostrych promieniach wrześniowego słońca. – Hy hy – powiedział sam do siebie. Wyjął z kieszeni akt własności i porównał zawarte w nim dane z tabliczką ozdabiającą fronton budynku. – Cholera – powiedział pod adresem swojego nieobecnego wspólnika. Zatrzasnął drzwi samochodu i podszedł do obiektu. Klepnął jadowicie różową ścianę. Ściana odpowiedziała głuchym odgłosem. Tynk widocznie odszedł od muru. – Jasna cholera – powtórzył wolno i z namysłem biznesmen. Wyłowił z kieszeni pęczek kluczy i wybrawszy jeden z nich, wsadził go do dziurki pod klamką. Zamek chodził gładko, ktoś musiał go ostatnio przeczyścić. Przekręcił klucz i pociągnął drzwi do siebie. Otworzyły się ze zgrzytem. Ten, kto przeczyścił, zamek najwyraźniej zapomniał o naoliwieniu zawiasów. Wewnątrz było ciemnawo. Namacał na ścianie kontakt i przekręcił go. Znajdował się w sporej sali. Tu zapewne koncentrowało się miejscowe życie w czasach, gdy ratusz był knajpą. Pod ścianą nadal królowała potężna murowana lada, dalej widać było drzwi prowadzące gdzieś w trzewia budynku. Paweł podszedł do lady i zajrzał za nią. Za ladą coś leżało. W pierwszej chwili biznesmen pomyślał, że to nieboszczyk, ale owo coś wyraźnie pochrapywało. Podniósł z podłogi pogrzebacz i walcząc z obrzydzeniem odrzucił na bok jakiś łachman będący zapewne w zamierzchłej przeszłości derką do nakrywania koni. Na starym brudnym pasiastym materacu drzemał jakiś malowniczo obdarty typ. – Halo! – zagadnął Paweł – Proszę się obudzić! Typ otworzył jedno oko i zlustrował nim otoczenie. Poderwał się niespodziewanie z ziemi i wbił lufę odrapanego rewolweru w brzuch nowego właściciela. Stali tak na przeciw siebie przez chwilę. Ręka Pawia nieznacznie wędrowała w stronę kieszeni gdzie ukryty miał własny rewolwer. Niespodziewanie staruszek czknął wonią czosnkowej kiełbasy i przetrawionego wysokooktanowego alkoholu. – Hy – powiedział – Paweł Skorliński, biznesmen. Kopę lat. Paweł zdumiał się, ale niespodziewanie przypomniał sobie tę twarz. – Jakub Wędrowycz? – domyślił się. Egzorcysta wyskoczył zza lady i usiadł na niej. Wyciągnął z kieszeni kapciuch z tytoniem, dwa kawałki gazety i z niebywałą wprawą skręcił z tego dwa papierosy grubości kubańskich cygar. Podsunął jeden z nich Skorlińskiemu. Ten wziął i wsadził do ust. Jakub wyjął z kieszeni zapalniczkę Zippo i podał mu ogień. Sobie też podał. Zaciągnęli się głęboko. Biznesmen zakrztusił się i przez chwilę rozpaczliwie walczył o odzyskanie oddechu. – Za mocne? – zaniepokoił się Wędrowycz. – To tytoń pierwszego gatunku. Na skupie nie chcieli, powiedzieli, że za dużo nikotyny. Sześć razy norma, coś takiego. Na – podał znajomemu manierkę odczepioną od paska. Paweł zgasił skręta o ladę, po czym odkręciwszy korek, pociągnął łyk. Czymkolwiek było to, co pociągnął, zwalił się na ziemię i znowu nie mógł złapać oddechu. Jakub podał mu wyłowioną zza lady butelkę piwa i pomógł usiąść z powrotem. – Wy, miastowi, jesteście słabi – powiedział, puszczając kółka smoliście czarnego dymu. – Byle napój i już z nóg zwala. Zarechotał ucieszony. Następnie łyknął nieco bimbru z manierki. Z kieszeni wyciągnął kawałek gazety. Odwinął z niego pęto kaszanki i odgryzł kawał a resztę podał biznesmenowi. Ten odmówił kręcąc głową. Wolał nie ryzykować trzeciego takiego wstrząsu. – Also gut – Jakub nieoczekiwanie odezwał się po niemiecku. – Co potrzeba? Znowu duchy wyłażą z dywanu, czy może trzeba wygnać egzorcystów? Paweł pokręcił głową. – Nie, nie tym razem – powiedział. – Mieszkasz tu? – Gestem pokazał, że chodzi mu o budynek. – Nie, tak tylko sobie przysnąłem, wracając z knajpy, żeby nie leźć smerfom na oczy. A co? – To teraz moje. Jakub zaczął się śmiać, że mało się nie zwalił na podłogę. – No co ty? Kupiłeś to? – Tak jakby. Mój wspólnik kupił.

– A to go w jajo zrobili – Jakub był pełen uznania dla przedstawicieli gminy. – Nie miał głupszego pomysłu? – Widać co nie. – A tak właściwie, to po co wam biznesmenom ta szopa? – zaciekawił się Jakub. – Mam zamiar otworzyć tu hurtownię – wyjaśnił Skorliński. – W Horodle otworzyli granicę. Tędy będzie jechał jeden samochód pełen ruskich na godzinę. Jakub natychmiast stracił pozę wioskowego przygłupa. – To wygląda wcale nie głupio – powiedział – Czym chcecie obracać? – Tekstyliami – wyjaśnił biznesmen – Kurtki, spodnie, inne takie. Może garnitury. – Ja widziałem, jak tak czasem jeżdżą, że oni głównie to wożą kapustę i pralki. – Kapustę? – Aha. Widać u nich jest droższa niż u nas. Albo zupełnie jej nie ma. Ale ciuchy też pewnie wożą, tylko w bagażnikach i nie widać. Wyjął Skorlińskiemu z dłoni butelkę z piwem w wypił resztę. Zgasił niedopałek o ladę. – Nu, czas na mnie – powiedział. – Wpadnę na dniach… – Czekaj – zatrzymał go Paweł. – Będę potrzebował ekipy, żeby tu chociaż trochę odmalować. Nie znasz tu jakichś fachowców? – Czemu nie – powiedział Jakub. – To nawet ja sam odmaluję. Tylko piętro jest schrzanione. Te belki – pokazał palcem na sufit. – Ja bym tam na wszelki wypadek nie właził. – Może wymienić? – Stropowe? To by sporo kosztowało, ale chyba nie głupi pomysł. Dobra. Wymienimy. – Dwadzieścia tysięcy starczy? – I, za dwadzieścia tysięcy, to ja bym pięć takich chałup kupił. Daj pięć, resztę oddam najwyżej. Paweł odliczył pięćdziesiąt banknotów i wsiadł do samochodu. – Na przyszły tydzień będzie zrobione – zapewnił go Jakub. – Zdążysz? – Pewnie…Zagonię do roboty kilku takich nierobów.

Biznesmenowi nie spodoba! się jego uśmiech, ale nie zastanawiał się nad tym. Wcisnął pedał gazu i samochód drąc kołami łany lebiody i ostu odjechał. – No to do dzieła – powiedział Jakub. I zarechotał obłędnie. Szykowała się zabawa.

36
{"b":"100561","o":1}