Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Iwona patrzy na niego i na nią, jej szczupłe ręce, wymęczone ręce ze śladami po wenflonie, który na to popołudnie jest wyjęty, chwytają mocno poszwę. Teraz!

– Ja cię kochałam. I to wszystko. Walczyłam.

– Przeciwko mnie? – Marta z bezbrzeżnym zdumieniem unosi głowę, teraz ich spojrzenia się spotykają, w obydwu czai się ból.

– Nie przeciwko tobie, ale o Tomka. – Iwona nie spuszcza wzroku z piwnych oczu. Niech wie. – Kochałam go.

– Ale… – Tomek znowu chce zaistnieć, lecz żadna z nich nie zwraca na niego uwagi.

– Przegrałam. – Iwona widzi, jak kąciki ust Marty lekko drżą. – Więc wyjechałam.

– Stało się. A ona wyjechała! Ile lat można myśleć o tym, co się stało?

Marta patrzy to na Tomka, to na Iwonę.

– Nic się nie stało. – Iwona już obojętnieje. Powiedziała, co chciała powiedzieć.

– Stało się. – Dla Tomka istnieje tylko Marta. – Ona wyjechała… Jak mogłaś za mnie wyjść i nie powiedzieć mi, że wiesz?

– To była twoja sprawa. Twoja i jej! – Marta zrywa się na równe nogi. – Co miałam powiedzieć? Że wiem, że żenisz się ze mną z żalu za nią?

– Co ty mówisz? – Głosy Tomka i Iwony znowu się łączą.

– To bardzo ciekawe spotkanie, nie sądzicie?

– Tyle lat… Nie powiedziałaś ani słowa… – Tomasz mówi teraz tylko do żony.

– To ty obiecywałeś szczerość! – Marta odrzuca włosy do tyłu, jest silna.

– I dotrzymałem słowa.

– A ona? – Ten ruch ręki w stronę łóżka, za którym nie idzie wzrok!

– Iwona jest nieistotna! To było dawno… Kochałem cię i nie chciałem cię stracić! Iwona wyjechała. Przeszłość nie mogła być tak ważna, żeby niszczyła teraźniejszość! Byłem lojalny wobec ciebie. Zawsze. To ty byłaś nieuczciwa.

– Słucham?

– Wiedziałaś. Ale nie zapytałaś mnie nigdy. A ja się starałem przez te wszystkie lata, bo nie chciałem cię ranić żadnymi nieistotnymi dla nas wyznaniami o przeszłości. I tylko tobie to ciążyło, Marto.

– Ty chyba żartujesz? – W głosie Marty jest jad. – Ja? Ja jestem winna? Nie wiem, czy cię dobrze rozumiem… – Marta widzi, że Iwona chce coś powiedzieć, więc zwraca ku niej niedobrą twarz. – Nie, nie, ty nic nie mów, tak ładnie mówisz, że zapomnielibyśmy może, o czym mówimy. – Odwraca się do męża. – Więc ja jestem winna?

– Wiedziałaś i nigdy nie zapytałaś. Miałaś dużą przewagę, Marto. Szczerość, to nas łączyło?

– Łączyło? – Marta jest przestraszona.

– Starałem się przez te wszystkie lata udowodnić ci…

– …że potrafisz o niej zapomnieć?

– Nigdy mnie nie zapamiętał. – Nie widzą jej, Iwony, naprawdę jej nie widzą. – Nie można zapomnieć kogoś, kogo się nie zapamiętało.

– Iwona jest naprawdę teraz nieistotna, Marto. Chodzi o nas.

Nie, to nieprawda, Marta patrzy na kolorową pościel i znowu widzi tam Iwonę, choć jakby jej nie było.

– Jak ty śmiesz? – Z Marty wylewa się złość. – Jak śmiesz tu przychodzić i mówić, że ona jest nieistotna. Że to był błąd. Ty męski gnoju… ty! Jak możesz przy niej tak mówić? Ona… nie zasługuje, żeby tak ją traktować!… Gdyby nie ona…

– Dajcie mi, do cholery, spokój! – Iwona zbiera siły, żeby się przedrzeć przez ten mur.

– Szanuję i podziwiam Iwonę. Ale kocham ciebie, Marto, nie chcę cię stracić. Ona o tym wie. Nie zadowolę was obu. Wybrałem. Boję się, że nie zadowolę ciebie, Marto, nigdy. Ani z Iwoną, ani bez Iwony. Myślałem, że coś się zmieniło. Szczególnie ostatnio. Nie muszę ci się zwierzać z naszej rozmowy. – Tomek wytrzymuje spojrzenie Marty, a potem podchodzi do łóżka Iwony i bierze ją za rękę. Całuje wątłą dłoń. – Dziękuję ci za wszystko. Dziękuję ci. Do zobaczenia.

– Wychodzisz? – Marta staje w drzwiach, rozkłada ramiona. – Nie wyjdziesz w ten sposób!

Tomka uderzają w plecy słabe słowa Iwony:

– Marta! Pozwól mu odejść!

Tomek dotyka ramienia Marty, łagodnie ją odsuwa. Jest tylko smutny.

– Zobaczymy się w domu. Może wtedy będziemy mogli porozmawiać. Chyba najwyższy czas.

– Palant z ciebie, ot co! – Marta się odsuwa, robi mu miejsce, Tomek wychodzi, a Marta gwałtownym ruchem zatrzaskuje za nim drzwi.

– Ten palant jest twoim mężem. – Iwona jest rozgniewana na Martę.

– No i co z tego?

– Żałuję, że nie wybrał mnie. – Iwona podnosi się na łokciu z wysiłkiem. – Niestety, nie wybrał mnie. Ty uczepisz się wszystkiego, żeby tylko twoje widzenie świata się sprawdziło. Nie słyszysz, co on mówi, ponieważ tak naprawdę gówno cię to obchodzi.

Marta zbliża się powoli do jej łóżka.

– Wiesz, że to najgorsze świństwo, w jakim uczestniczyłam! Wtedy kiedy broniłam ciebie…

– Ja nie potrzebuję obrony, Marto. – Iwona jest rozżalona. – Już nie. Wiemy, jak było. Przepraszam, że tak się stało. Ale wyjechałam. Wyjechałam od razu, kiedy zrozumiałam, że on mnie nie chce. – Płacze. – Czego jeszcze ode mnie chcecie! Przecież wyjechałam! Wyjechałam, wyjechałam, dajcie mi już wszyscy spokój…

Iwona łka, niezdarnie ociera oczy, odwraca się tyłem do świata i do Marty, naciąga kolorową poszewkę na siebie. Schowa się i nikt jej nie znajdzie.

Marta patrzy na nią z niepokojem, chwilę trwa nieruchomo przy drzwiach. Nie słychać żadnych kroków. Potem wolno podchodzi do łóżka.

– Iwona?

Ale Iwona nie odpowiada. Marta nachyla się niżej, odsuwa kołdrę.

– Iwona?!

– Nie mieszajcie mnie do waszych spraw, proszę… Już nie…

Marta zrywa kołdrę z Iwony.

– Patrz na mnie!

I Iwona patrzy na nią. Podnosi się, ma jeszcze wilgotne rzęsy, ale jej oczy patrzą ostro i wyraźnie.

– Nie dość ci, że wyjechałam?

I Marta rozumie to cholerne poświecenie i nie godzi się z nim.

– Znowu rosną ci skrzydła?

– Ty idiotko! – Już bez śladu płaczu. – Nie zrobiłam tego dla ciebie! Zrobiłam to dla siebie! Chcę zostać sama, zostaw mnie!

I Marta musi się odwrócić i odejść, bo kołdra jest szczelnie przed nią zamknięta i już nic nie da się powiedzieć.

WIECZÓR

Marta nachyla się nad śpiącą Iwoną, wkłada do wazonika bukiecik kwiatów, cicho podchodzi do umywalni, pilnuje, żeby woda wlewała się po ściankach naczynia. W lustrze widzi bladą twarz. Czepek pielęgniarski uciska jej skronie. Marta zakręca kurek i wyjmuje z niego dwie szpilki. Potrząsa głową i włosy rozsypują się w nieładzie. Podnosi rękę i wprawnym gestem zarzuca je do tyłu, błyszczy perłowo-biały lakier na drobnych paznokciach. Marta delikatnie stawia dzbanuszek na szafce. Obrusik znów spływa prawie do ziemi, ale nie przeszkadza w porannym myciu podłogi.

– Śpimy sobie? Bardzo dobrze… Sen jest potrzebny. – Marta nie mówi tego głośno, ale czas na wzięcie lekarstw.

Iwona się przeciąga.

– Sen jest zdrowy.

Marta nachyla się nad nią, podciąga ją za ramiona, uklepuje poduszkę.

– Poprawimy zaraz poduszki, będzie nam się lepiej leżało. – Głos Marty jest profesjonalny, ciepły. – Zmienimy pościel.

Iwona opada ciężko na łóżko.

– O, już jest lepiej. Czy nam wygodnie? Na pewno jest nam dużo wygodniej.

Na prześcieradle zaplątały się cholerne okruszki. Jeden ruch ręki i prześcieradło znów jest gotowe na przyjęcie bezbronnego ciała.

– Dlaczego znowu zaczynasz? – Teraz głos Iwony z trudem się wydostaje z krtani. – Chcesz wszystko zepsuć? Co mi jeszcze chcesz zrobić?

– Spokojnie, wszystko będzie dobrze, nie denerwuj się…

– Co będzie dobrze? Co będzie dobrze? Może tobie będzie dobrze, bo nam nie będzie dobrze.

– Jezu Chryste, nie chciałam cię urazić!

– Więc nie odzywaj się do mnie tym protekcjonalnym tonem. Nienawidzę tego, nienawidzę. Możesz sobie podarować te ciumki, ja jestem ja, zachowaj je dla innych pacjentek. I tę pogodną pieprzoną twarzyczkę! – Iwona podnosi głos, staje się silniejszy, wyższy może, ale silniejszy. – I to twoje będzie dobrze, będzie dobrze… Będzie dobrze, pani Alinko, Sralinko, a co my tu mamy, zmoczyłyśmy się, zrobiłyśmy kupę, to cudowne. Nie! Nie my, tylko ja. Wyłącznie ja. Nie byłyśmy grzeczne, patrzyłyśmy przez okna, miałyśmy bóle. Nie! Kochana siostro, to tylko ja! Ja leżę, a nie my leżymy. To ja gapię się na ten biały prostokąt, to ja mam bóle i to nie my musiałyśmy w nocy dzwonić po zastrzyk! Ciebie przy tym nie było! To tylko ja!

29
{"b":"100429","o":1}