Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ale mamo, księżyc panu upadł!

Otworzyła oczy. Chłopiec stał w przejściu między ławkami, a matka kurczowo trzymała go za kurtkę.

– Ja już zdrowia do ciebie nie mam. Roisz się i roisz!

– Mamusiu! Mamo, patrz, księżyc panu upadł! – zajęczał cienkim dyszkantem. Podniósł oczy i wtedy spotkali się. Nie było już iskierek, tylko mgła rozżalenia. A chłopcy przecież nie płaczą!

– Księżyc panu upadł – powiedział chłopiec do niej, a głos złamał mu się na pół.

Drzwi rozsunęły się i zasunęły. Przykleiła czoło do szyby i zobaczyła, jak na peronie kobieta szarpie go za tę nieszczęsną kurtkę, a mężczyzna stoi obok. Chłopiec zapierał się i kulił ramiona.

Kolejka ruszyła. Cała trójka zginęła w oddali. Ale za szybami już nie było ciemno. Zza chmur wyjrzał księżyc i osadził białawe światło na polach, drzewach i parkanach. Za oknami łagodnie zajaśniała noc. Srebrzysta i przytulna.

No tak. Jeszcze dwie stacje. Trudno. Trzeba się przyzwyczaić do samotnych powrotów do domu. Jak po takim oświadczeniu, że się tak bardzo różnią, że nie ma miejsca dla niej z jej chmurami w jego życiu pełnym kredytów i zobowiązań mogłaby choć chwilę dłużej z nim być? I po co? Żeby ją odwiózł do domu i pożegnał grzecznie przed bramą? Taki cholernie troskliwy, obcy już mężczyzna? Musiało mu ulżyć, kiedy wrócił z papierosami i już jej nie było. Ale jakby chciał, to by ją znalazł. Wiedział, gdzie może iść o tej porze. Gdzie musi iść. Nienawidzi go z całego serca.

I już zawsze będzie nosić rękawiczki.

Czego chciał ten chłopiec? Księżyca?

Zaraz jej stacyjka. Z jedną latarnią. I położy się od razu do łóżka. I nie będzie o niczym myśleć. Zapiekło ją pod powiekami. Nigdy już go nie zobaczy. Nigdy.

Podniosła się i przerzuciła torbę przez ramię. I na dodatek całkiem przemoczyła buty. Gdyby wiedziała, że tak się skończy ten wieczór, włożyłaby inne… Patrzyła pod nogi uważnie, jakby szła po wąskiej linie nad przepaścią. Co ten chłopiec widział, czego inni nie widzieli?

To???

Schyliła się i wygrzebała z błota małą podkówkę. Przetarła palcami srebrny, wytarty, schodzony kawałek blaszki, który przybija się do obcasa męskiego buta. Piekące spod powiek spłynęło z kącików oczu i poleciało po policzku.

Księżyc! Oczywiście, że księżyc. Księżyc panu upadł!

Stuliła blaszkę w dłoni, a łzy ciekły aż na gruby golf. No właśnie. Chmury. Księżyc.

Pociąg zwolnił, drzwi otworzyły się. Wyskoczyła na peron. Światło jedynej żółtawej latarni osiadało na najbliższych konarach starej akacji. Oblepiało zgrubienia gałęzi, a pociąg ruszył. Czerwone światła oddalały się niby oczy zwierzęcia. Drzewo wyglądało jak opatulony bandażem kaleka.

Zrobiła krok w stronę przejścia przez tory. Jak najszybciej do domu. Wypolerowane przez deszcz szyny lśniły jak nóż.

Od drzewa oderwał się ciemny cień. Zanim zdążyła krzyknąć, oplotły ją mocne znajome ręce.

– Nigdy więcej mi tego nie rób, słyszysz! – Gniewny głos przedostał się przez jej rozpuszczone włosy, a ramiona, które ją trzymały w uścisku, drżały. – Nigdy więcej. Zapamiętaj to sobie. Ani teraz, ani za dwadzieścia lat. Tego robić nie wolno. Nikomu. Tak się bałem o ciebie!

Stał tak blisko, a był taki daleki. Bał się? O nią? Przecież… Czego nie zauważyła? Stała z opuszczonymi rękami, a on schylił głowę i schował ją w jej golf. A ona stoi jak żona Lota, nieruchoma, sparaliżowana, martwa. Bał się. O nią. Jest blisko. To ona jest daleko. Podniosła ręce i delikatnie dotknęła jego włosów. Nie ruszył się.

Rozprostowała palce, blaszka wypadła z jej dłoni i srebrzyście zadźwięczała na mokrej szynie. Objęła go mocniej, podniósł głowę i spojrzał na nią.

– Coś ci upadło – powiedział, a głos miał jak nigdy przedtem.

Oderwał się od niej i schylił. Podniósł kawałek metalu.

– Księżyc ci upadł, zobacz – szepnął.

I dopiero wtedy się rozpłakała.

Drugi Brzeg

A więc pojedzie po raz pierwszy w życiu nad morze!

Nie mógł zasnąć z wrażenia. Ojciec wrócił do domu dość późno, uchylił drzwi do jego pokoju i oznajmił:

– A więc pojedziesz z matką po raz pierwszy nad morze.

I potem jeszcze powiedział:

– A teraz dobranoc, późno już.

Nie mógł spać. Morze! Morze to bardzo wielka woda – tyle wiedział. Raz przejeżdżali w Nysie przez most, widział z bliska spienioną rzekę, ale trwało to tylko moment. I rzeka nie była wcale taka duża. Jak strumień z kranu, tylko na ziemi, nie z góry na dół, tylko w bok, no i oczywiście szerszy, dużo szerszy. Ale morze? Morze to zupełnie co innego. Po morzu pływają statki. Takie domy, w których się pływa. Zabawnie było sobie wyobrażać pływające domy. Teraz to zobaczy, zobaczy na własne oczy, prawdziwe pływające duże domy. Z marynarzami w środku. Którzy chodzą ubrani w marynarskie kołnierze. Czyszczą pokład i śpiewają przy tym piosenki. Wszystko to już niedługo zobaczy. Jutro będzie mógł o wszystko zapytać.

Tata zawsze wraca do domu taki strasznie zmęczony. Szkoda, że nie można teraz siedzieć z rodzicami w stołowym pokoju i słuchać, o czym rozmawiają. I na pewno rozmawiają o podróży. Ale tata słusznie zauważył, że jest bardzo, ale to bardzo późno. Dzieci o tej porze śpią. A on ma jedną noc więcej na to, żeby się cieszyć. Nie wiedział przecież, że w tym roku gdziekolwiek pojadą! A tu taka niespodzianka.

Próbował sobie wyobrażać strasznie dużą wodę. Więcej niż w wannie, milion milionów razy więcej. Wanny rosły mu w tysiące szarych łazienek i z tym obrazem pod powiekami usnął.

Spał niespokojnie. Zbudził się wcześnie. W pokoju było jasno, ale o tej porze roku było jasno od samego rana. Chwilę nasłuchiwał, cały dom spał. Zsunął się z łóżka i cichutko podszedł do okna. Odsłonił zasłony w duże fioletowe kwiaty. Słońce zalało pokój.

Ale ulica wydawała się jeszcze uśpiona. Nawet sklepik pani Piątkowej spał. A przecież zawsze był otwarty. Musiało być bardzo wcześnie.

Podciągnął piżamę. Opadała mu niżej pępka, gumka była już stara. I strasznie chciało mu się siusiu.

Tylko że lepiej nie wychodzić z pokoju, póki nie wstaną rodzice. Lepiej ich nie budzić tak rano. Tata mógłby być niezadowolony. A on chciał, żeby tata był zawsze szczęśliwy. Poza tym siku nie jest wcale takie ważne. Przecież nie zleje się w majty jak mały chłopczyk. Zawsze robił później, to przecież wytrzyma. Za chwilę zacznie się dzień. Mama wejdzie do pokoju, a on już na nogach. A to się mama zdziwi!

Teraz trzeba spakować najważniejsze rzeczy. Parę osobistych drobiazgów. Tak mówi tata przed kolejnym wyjazdem. Więc on też musi spakować parę osobistych drobiazgów.

Najciszej jak potrafił, ściągnął z półki stare pudełko po butach.

Było tam piórko ptaszka, którego znalazł z chłopakami na łące. Ptak już nie żył. Więc zrobił mu pogrzeb. Ale przedtem wyrwał mu jedno pióro, na pamiątkę. Długie, niezwykłe żółte pióro. I uklepał mały kopczyk. I związał dwa patyczki zielonym perzem na krzyż. I wtedy duży Witek powiedział, że to grzech i będzie się musiał wyspowiadać. Że powie księdzu. I że ptaki nie mają duszy i jak on robi krzyż, to jest antychrys. I Witek kopnął w ten kopczyk z krzyżykiem i powiedział, że wszystko powie tacie. I trzeba było gonić Witka i prosić go, żeby nic nie mówił tacie. A Witek kazał mu za to dać szklaną kulkę, którą on kiedyś znalazł w toaletce babci.

Może ukradł nawet, ale babcia by mu na pewno dała, gdyby żyła, więc to nie całkiem była kradzież. To nie jego wina, że babcia umarła. Wtedy właśnie po raz pierwszy i jedyny podróżował. Mama płakała całą drogę. Jechali autobusem i to było wspaniałe. Trochę się wstydził, że mama płacze. Tata klepał mamę po ramieniu i mówił, no już, no już, ludzie patrzą.

A on miał nos przyklejony do szyby i na szybie osiadała para z jego oddychania, musiał przecierać bez przerwy drugą ręką okno, żeby cokolwiek widzieć. Potem robił już tylko otworki. Okrągłe i podłużne. Przez taki otworek świat był ciekawy. Jak sztuczny.

11
{"b":"100429","o":1}