Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Pozwól mi odejść

WIECZÓR

Marta patrzy na łóżko, a potem rozkłada lniany obrusik na nocnej szafce. Spływa do ziemi i otula niezgrabny mebel. Na lampkę narzuca wełnianą chustkę w czerwone róże. Światło umyka z kątów i przykuca koło niej. Półmrok obejmuje patchwork w kolorowe pasy, rozsypane na poduszce jasne włosy Iwony, jej przymknięte powieki, szczupłą postać. Marta patrzy na leżącą kobietę. Potem przenosi wzrok na kilim nad łóżkiem. Delikatne owoce – jarzębina lub kalina – z lewej strony, liście i drobne brązowe gałązki z prawej.

Iwona leży spokojnie. Zaciśnięte mocno powieki drgają leciutko. Marta schyla się do torby i wyjmuje butelkę szampana, dwa kryształowe kieliszki, popielniczkę. W jej dłoniach dźwięczy delikatnie szkło. Iwona porusza się.

– Jeszcze nie otwieraj, jeszcze nie… Poczekaj, bądź cierpliwa, jeszcze tylko… – Marta jest czujna.

– Już? – Iwona z zamkniętymi ciągłe oczyma zwraca twarz w kierunku Marty.

– Nie podglądaj! – Marta kładzie rękę na oczach Iwony. Patrzy na jej jasną twarz, delikatny makijaż, w tym półmroku Iwona wydaje się dużo młodsza, wygląda na dobrze utrzymaną trzydziestkę, a przecież ma czterdzieści lat. Marta nie cofa ręki – podnosi drugą dłonią wazonik z bukiecikiem kwiatów, i ustawia obok lampki. Kwiaty pochłaniają i tak dość nikłe światło lampki, szerokim cieniem przechodzą na ścianę i tam rozkładają się wygodnie, moszczą między sufitem a krzesłem. Marta schyla się raz jeszcze, niebieski dywanik zrobił się teraz prawie granatowy, gmera ręką w torbie w poszukiwaniu magnetofonu. Sprzęt jest malutki, srebrny, kaseta wchodzi gładko. Marta omija szafkę i szuka kontaktu.

– Nie patrz, proszę, wytrzymaj jeszcze chwilę.

Iwona kiwa potakująco głową, jej jasne włosy, rozpuszczone włosy koloru miodu drżą, a lekko pomalowane usta uśmiechają się.

– Słyszałam!

Marta odwraca się, z magnetofonu płynie cichutka muzyka.

– Nic nie słyszałaś!

Iwona otwiera oczy, chwyta Martę za spódnicę jak kapryśne dziecko, podnosi się na łokciach, sukienka z długim suwakiem opina jej się na piersiach. Iwona wygląda jak przebudzona ze snu królewna. Pociąga mocno za prostą spódnicę Marty.

– Jesteś naprawdę wielka! Chodź, to cię ucałuję!

Marta zgrabnie się odsuwa, patrzy na nią uważnie, a potem mówi:

– Daj spokój, tylko bez czułości, bo jak nas ktoś nakryje…

– Och, nie zapominaj, że jesteśmy dorosłe. – Iwona podciąga nogi, obejmuje rękami szczupłe łydki, opiera głowę na kolanach i rozgląda się, jakby ten pokój widziała pierwszy raz w życiu. Zapada cisza, Marta czuje, jak jej ciało lekko się napina, brzuch i nogi, ramiona, Iwona patrzy i milczy, lekko głaszcze patchwork, a Marcie wydaje się, że już nie wytrzyma dłużej tej ciszy, zaraz jej brzuch zacznie burczeć, jak w czasach dzieciństwa, kiedy przynosiła dwóję i na pytanie „co w szkole” pierwszy odpowiadał jej brzuch. Trzeba udawać obojętność, nic za szybko. Ale milczenie przedłuża się niebezpiecznie, więc Marta wsuwa nogą torbę pod łóżko i obojętnym tonem pyta:

– No i jak?

Iwona dotyka delikatnym gestem kilimu, czułym gestem rozpoznania.

– Normalnie! Normalnie! – A potem oddycha z ulgą i odchyla głowę do tyłu. – Normalnie – powtarza raz jeszcze, jakby się chciała upewnić, że to wszystko prawda.

Napięcie Marty spływa w dół, przez szary sweter i granatową spódnicę, prosto w szare półbuty na płaskim obcasie. Jej głos jest obojętny, kiedy mówi: – No to dzięki Bogu.

Teraz obie milczą, nagle skrępowane swoją obecnością, Iwona pierwsza przesuwa się w stronę wezgłowia, poprawia kolorową poduszkę, opiera ją o metal łóżka i daje znak Marcie, żeby usiadła. Marta siada na brzegu łóżka, a wtedy Iwona gorączkowo zaczyna szukać czegoś. Klepie narzutę dłonią, zagląda pod poduszkę, wreszcie tonem, w którym jest kropla pretensji, mówi:

– Tu gdzieś miałam zegarek!

Marta zrywa się, czegoś nie dopatrzyła, zegarka nie ma ani na stoliczku nocnym, ani na łóżku, znowu ten cholerny moment paniki, zanim ręka powędruje do szarego swetra, kieszeń jest lekko rozepchana. Srebrna błyskotka kołysze się wreszcie w jej dłoni. Do cieni kwiatów dołącza cień zegarka, jest olbrzymi, wąski, przecina kwiaty jak kosa. Ręce kobiet spotykają się – paznokcie Iwony, pomalowane łososiowym lakierem, stukają o srebro. Marta cofa swoją dłoń, palce z krótko obciętymi paznokciami, i natychmiast się tłumaczy:

– Schowałam przecież, tak jak chciałaś, żeby nic…

Ale Iwona zakłada zegarek na rękę i przerywa jej w pół słowa:

– Przecież muszę wiedzieć, która godzina! – Jej głos jest lekko zirytowany.

Marta pamięta układ drobnych strzałek na tarczy.

– Siedem po.

Iwona ma kłopot z miniaturowym zameczkiem.

– A więc odliczam siedem!

Marta wzrusza ramionami.

– Jasne.

Iwona śmieje się, jakby udał jej się dobry dowcip.

– Siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa jeden, start!

I Marta łapie w lot, o co chodzi, jej drobne, nieprzyozdobione palce się prostują. Nie musi ich zaciskać.

– Uhm. Od czego?

– Grasz w pytania? – Iwona wchodzi w jej słowa bezbłędnie.

– A ty nie? – Marta uśmiecha się, jest szybka.

– To było pytanie retoryczne?

– A jak sądzisz? – Marta nie przegra, trzeba tylko pamiętać, żeby to były pytania, nie odpowiedzi.

– Wpuszczasz mnie w maliny?

– Od kiedy jesteś taka spostrzegawcza? – Marta rozluźnia się.

– A czy to ma jakieś znaczenie?

Przerwy między pytaniami nie mogą być za długie. Marta się nie zastanawia.

– Dlaczego zmieniasz temat?

– A jaki był temat na dzisiaj? – Iwona jest szybka, szybsza od Marty. Jej słowa nakładają się niemalże na ostatnie słowa Marty.

– Czyżbyś nie wiedziała? – Marta się dziwi.

– Nie chcesz odpowiedzieć na moje pytanie?

– Naprawdę myślisz, że wygrasz?

Och, chwila przerwy. Iwona patrzy na nią, a potem pyta:

– Która godzina?

– Przecież masz zegarek – wyrywa się Marcie.

Iwona śmieje się radośnie.

– Przegrałaś, przegrałaś!

Marcie nagle robi się przykro.

– Zawsze przegrywam.

Iwona grozi jej palcem.

– Tylko bez takich! – napomina, a potem robi jej miejsce w łóżku, naprzeciwko siebie. – Zrzucaj buty, wskakuj i nie obrażaj się. Dzisiaj ja rządzę.

Ale Marta nie może się powstrzymać.

– Ani przez moment o tym nie zapomniałam.

Iwona jakby tego nie słyszy, Marta zrzuca zdeptane pantofle, zastanawia się, czy aby nie poszło oczko, nie chciałaby siedzieć tutaj i pić szampana z oczkiem. I tak przy Iwonie wygląda jak uboga krewna. Ale rajstopy są w porządku.

– A teraz szampan.

Kieliszki skrzą się w świetle.

– Tak, ale…

– Tylko bez ale. Papieroski.

Marta czuje, że powinna coś powiedzieć.

– Są, ale…

– No to daj. Bez ale, bezale, bezalemucio – nuci Iwona, a Marta znowu sięga poza łóżko. Czerwona paczka, zapalniczka. Rzuca jedno i drugie w kierunku Iwony, Iwona z lubością zaciąga się, nikły płomień zapalniczki oświetla jej twarz wyraźniej niż lampka. A potem bez ostrzeżenia zaczyna kaszleć. Marta jest zła.

– Widzisz?

Iwona macha ręką niecierpliwie. Rozgarnia dym.

– Taka była umowa. Bez ale… – Kaszle sucho. – Nienawidzę słowa ale… Ty, odpręż się… Najgorsze słowo we wszystkich językach świata… Masz śliczną sukienkę, ale…

Marta uśmiecha się i kończy: – Wyglądasz w niej jak krowa.

– Kocham cię, ale…

– …musimy się rozstać. Dla naszego dobra.

Iwona zaciąga się mocno, już nie kaszle.

– Brawo! Masz cudnie obcięte włosy, ale… -…tobie i tak nic nie pomoże.

Iwona kładzie popielniczkę na łóżku.

– No właśnie. Będziesz żyć, ale…

Iwona strzepuje popiół. Czeka. Marta milczy. Iwona trąca ją lekko.

– Dlaczego milczysz? Miałyśmy się świetnie bawić. – Ale ostatnie słowo już wypluwa z siebie razem z ostrym napadem kaszlu.

21
{"b":"100429","o":1}