Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Za dnia to miejsce pewnie wygląda uroczo – zauważył Paweł. – Ale teraz faktycznie…

Z cienia wynurzył się patrol.

– Dobry wieczór, doktorze Hansen – odezwał się dowódca. – Będzie potrzebny konwój? – Rzucił spojrzeniem na Skórzewskiego.

– Nie, dziękuję. Dziś nikogo nie wykryliśmy.

Dowódca uśmiechnął się nieszczerze.

– Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt sześć kroków – powiedział. – Dajemy na wszystko baczenie. Może wreszcie dopadniemy i jego.

– Zabobony – warknął Hansen.

Patrol odszedł w spowite mrokiem zaułki i tylko skrzypienie butów na pokrytych lodem deskach niosło się echem pomiędzy ścianami magazynów.

– O co chodziło z tymi krokami? – zaciekawił się Paweł.

– Ludzie uważają, że człowiek, prowadzony pod konwojem, przechodzi zawsze dwa tysiące z czymś tam kroków między swoim domem a szpitalem.

– Konwój. Jak rozumiem, hospitalizacja jest przymusowa?

– No, niestety. Wolałbym tego nie robić, ale co począć? Muszę odcinać źródła zakażenia.

– A pacjenci nie uciekają wam przypadkiem? – W głosie Skórzewskiego zabrzmiała drwina.

– Czasami się zdarza. Ale rzadko. Rodziny mogą ich odwiedzać, rozmawiają, niestety, przez szybę. A gdyby uciekli, gdzie się schowają? Nikt ich nie przyjmie do domu. Zresztą, żeby uciekać, trzeba mieć pieniądze. Czasem się zdarza – powtórzył. – Kryją się na wsi, z reguły szybko dowiadujemy się, gdzie. Ale przecież nie będę ich ścigał i wlókł z powrotem. Jestem człowiekiem i oni też są ludźmi…

Nieoczekiwanie w ciemności przed nimi zamajaczyła niska, zgarbiona sylwetka. Spod szerokiego kapelusza patrzyły dziwnie świecące oczy. Obaj lekarze zatrzymali się zaskoczeni. Gdzieś z dachu nad zaułkiem zsunęła się śnieżna pierzyna. Przez chwilę płatki wirowały pomiędzy ścianami domów, a gdy doleciały do ziemi, nieznajomego już nie było.

– Widziałeś? – zapytał Skórzewski.

– Tak. To pewnie jakiś włóczęga. Wiem, co chcesz powiedzieć. Faktycznie wyglądał na ducha. Zgoda, miał kapelusz, jakiego się tu od dziesięcioleci nie nosi, przynajmniej od czasów, gdy Hanza opuściła miasto.

Skórzewski popatrzył na kolegę. Doktor Hansen miał wytrzeszczone oczy, spojrzenie mu zmętniało.

– Idziemy. – Pociągnął Armauera za ramię. – Którędy?

– Prosto i na lewo. Wyjdziemy na nabrzeże.

Ruszyli, podtrzymując się nawzajem na oblodzonych deskach. Szli w milczeniu. Skórzewski poruszał cicho ustami. Hansen uśmiechnął się i też zaczął liczyć. Zatrzymali się przed bramą szpitala.

– Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt sześć – powiedział Skórzewski poważnie.

– Ja też liczyłem. Zacząłem później niż ty i wyszło mi tyle samo – mruknął Hansen. – Kiedyś już próbowałem – dodał cicho.

Przeszli przez dziedziniec i weszli do szpitala. W progu czekał doktor Danielsen.

– Oswald się powiesił – powiedział ze smutkiem. – Nie wytrzymał…

Hansen uśmiechnął się ponuro i z melancholią.

– Nie powiedziałem ci jeszcze o tym – westchnął. – Czasami pacjenci uciekają w ten… sposób.

Laboratorium powitało ich ostrą wonią odczynników.

Skórzewski z piętra przydźwigał kufer. Wydobył z niego stalowe, niklowane pudełko.

– Mam tu taki mały prezent.

Hansen otworzył je i wyjął kilkanaście szklanych płytek z preparatami. Położył pierwszy z nich pod mikroskopem i starannie podregulował ostrość.

– Hmm. Ładna kultura bakterii na rozmazie z ludzkiej krwi… Podbarwione czymś…

– Jodem. To dzieło Polaka, doktora Tadeusza Browicza.

– I cóż to za zaraza?

– Pałeczki duru brzusznego.

Otworzył szafkę i zręcznie wydobył z niej kilkanaście butelek z preparatami i związkami chemicznymi. Odsypywał na wagę laboratoryjną odpowiednie ilości poszczególnych składników, a potem wsypał je do porcelanowego moździerza i zaczął ucierać.

Wszedł doktor Danielsen.

– Żyjemy w ciekawych czasach – powiedział, gdy Hansen ustąpił mu miejsca przy mikroskopie.

– Wkrótce zapewne poznamy wygląd innych bakcyli – odparł Armauer. – Z czasem może nauczymy się je tępić dzięki wiedzy o tym, jak są zbudowane…

– Czeka cię długie, wspaniałe życie w najbardziej pionierskich latach medycyny – westchnął Danielsen. – Szkoda, że tak wcześnie się urodziłem. Kto wie, może to właśnie wy uzyskacie lekarstwo przeciw leprze.

– Rzucą panowie okiem na te preparaty? – Skórzewski wyjął z kufra kilka słojów z zakonserwowaną ludzką skórą.

– Hmm, popatrzmy na to. – Hansen obejrzał pierwszy z nich. – Mamy tu trąd w klasycznej postaci. Narośle, zgrubienia… A tu jest ta druga odmiana. Gładka, czerwonawa plama na skórze, zapewne za życia pacjenta była niewrażliwa na ból. Masz coś ciekawszego?

– Większość podobna.

– Pokazuj. To jest łuszczyca, tyle że bardzo zaawansowana. A to jakiś liszaj, nie mający z prawdziwym trądem nic wspólnego. Właśnie – mruknął. – Próbka z Bryggen.

Wyjął z torby słoik i wydobył z niego pęsetą skrawek skóry, wycięty z pleców chłopaka.

– To rak skóry. – Danielsen wrócił do oglądania kolejnych preparatów. – Niezła kolekcja. A tu znowu trąd, tylko taki uderzający do wewnątrz. Na skórze ledwo widoczny, za to głębiej… Życzę miłej pracy. – Uśmiechnął się i, zabrawszy miseczkę z gotowym preparatem, poszedł do części zakładu zajmowanej przez chorych.

– Ma chłopak szczęście – powiedział Hansen, manipulując pod mikroskopem próbką. – Bakcyli lepry tu nie ma.

Otworzył drzwiczki pieca stojącego w kącie i rzucił próbkę w płomienie. Nieoczekiwanie zastygł, patrząc przez okno. Zjawa stała na dziedzińcu szpitala. Skórzewski też ją zauważył. A potem zniknęła wraz z tumanem śniegu niesionym przez wiatr.

– Znowu – powiedział Hansen.

Paweł skinął głową.

– Porozmawiajmy szczerze – poprosił.

– Dobrze. Od kiedy przed pięciu laty zostałem tu kierownikiem, słyszałem tę opowieść wiele razy… Dziadek Trąd wędruje po mieście.

– U nas w Polsce widywano w czasie zaraz kobietę. Dziewicę Moru…

– Początkowo nie wierzyłem w te opowieści, sądziłem, że to zbiorowy obłęd. Nie sugerowałem się tymi bajdami zabobonnych przekupek. A potem zacząłem go widywać. Kątem oka, w ciemnych bramach. Chyba krąży wokół szpitala. Chce wiedzieć, czym się zajmujemy…

– Może to powstało dawno temu, syciło się ludzkim cierpieniem, rosło w siłę, aż zaczęło przybierać ludzką postać… – mruknął Skórzewski. – My, Słowianie mamy takie opowieści. W dzieciństwie słuchałem od niańki, pochodziła ze wsi… Demon choroby. Niemal namacalny. Zarażający ludzi trądem, którego jest ucieleśnieniem.

– A może to tylko wiatr? – zapytał Hansen. – Widywałem go tylko zimą. Wiatr ze śniegu lepi widma… Żywią się naszym lękiem. A naprawdę tam nie ma nic.

– Nic, co moglibyśmy zabić – powiedział Skórzewski w zadumie. – Dlaczego nas obserwuje?

– Może jesteśmy blisko rozwiązania zagadki choroby? Może trzeba użyć kilku preparatów na raz? Alkaloidy i… rtęć.

– Organizm pacjenta tego nie wytrzyma. Ale masz rację, że leczenie zewnętrznych objawów niewiele tu pomoże. Uderzać trzeba do środka. Wzdłuż zżeranych przez bakterie nerwów. Tylko jak to zrobić?

– Może iniekcje z jednoprocentowego roztworu arszeniku? Bakcyle pobrane z ciał zmarłych żyją zbyt krótko. Ale można by spróbować… na żywych.

– Sądzisz? – zastanowił się Paweł.

– Czasami lekarz musi podjąć ryzyko. Zastanawiam się, czy bakterie obecne są w całym organizmie, czy tylko w zaatakowanych częściach.

– Zapewne w całym, ale w częściach zaatakowanych jest ich najwięcej.

Hansen wyjął z szafki słoik arszeniku. Starannie przeniósł odrobinę białego proszku na szalkę, zważył i wsypał do butli z destylowaną wodą.

– Chodźmy.

Weszli do sali głównej. Chorzy powoli zbierali się już do snu. Pielęgniarka wynosiła puste miski po kaszy. Weszli do jednej z bocznych cel. Było tu ciasno, pomieszczenie miało nie więcej niż dwa na trzy metry. Po obu stronach wejścia stały łóżka, ale tylko jedno było zajęte. Pacjent nie spał. Popatrzył na lekarza.

6
{"b":"100370","o":1}