– I ciągle bezskutecznie?
– Nie tracimy nadziei.
Przeszli do niewielkiego laboratorium. Doktor Danielsen siedział przy mikroskopie i w zadumie patrzył przez okular.
– Jak wyniki histopatologii? – zapytał Armauer.
Stary lekarz powoli kiwnął głową. Zmienił szkiełko z preparatem na inne. Przez chwilę notował obserwacje w zeszycie.
– Są wszędzie. W nerkach, w wątrobie. Jelita praktycznie czyste. Miałeś rację, uderzyło do środka.
– Mogą mi to panowie wyjaśnić? – zagadnął Skórzewski.
– Ależ oczywiście. – Uśmiechnął się Danielsen. – Pacjent, który zmarł w nocy, cierpiał na jedną z odmian…
– Nie ma odmian – zaprotestował Hansen. – To wszystko wywołane jest przez takie same bakterie.
Staruszek skinął głową, niechętnie przyznając mu rację.
– Cierpiał na stosunkowo rzadką postać lepry. Zazwyczaj mamy do czynienia z trądem pełnoobjawowym. Na ciele chorego pojawiają się płaty niewrażliwej na ból skóry, powstają zgrubienia, guzy, potem niegojące się rany. A czasem choroba uderza do środka…
Z szafki wyjął słój z nerką zanurzoną w lekko zażółconym spirytusie.
– Proszę zwrócić uwagę. Trąd naciekł na ten narząd, posuwając się śladem włókien nerwowych. Tkanka uległa częściowemu rozkładowi. Zazwyczaj lepra toczy człowieka przez kilkanaście miesięcy, by nieoczekiwanie w ciągu kilku tygodni przebić się na zewnątrz, dając pełnoobjawową postać choroby. Ponieważ jako pierwsze porażeniu ulegają nerwy, pacjent najczęściej nie odczuwa bólu…
– Wczoraj…
– Jak już mówiłem, z tamtym biedakiem była trochę inna sprawa. Bakcyle uszkodziły mu narządy wewnętrzne, upośledziły ich funkcje. Ból spowodowany był przez zatrucie ustroju szczawianem wapnia i mocznikiem. Niech pan zerknie przez mikroskop – zachęcił go.
Skórzewski zdjął okulary i spojrzał. Zobaczył preparat wykonany, jak mu się wydało, z fragmentu nerwu rdzeniowego. W licznych miejscach widać było niewielkie, ciemne, sztabkowate twory. Poruszały się leniwie. Widział je po raz pierwszy w życiu. A więc to z tym będzie walczył…
– To właśnie nasz wróg – wyjaśnił Hansen.
– Ciągle żyją?
– Wyizolowane, nawet dwie doby po śmierci chorego. Zabija je karbol, spirytus oraz wysoka temperatura. Próbujemy stosować różne substancje i badamy ich żywotność…
– Nasi lekarze, na wieść o pańskim odkryciu, usiłowali powtórzyć obserwacje, ale zamiar ten się nie powiódł…
Danielsen uśmiechnął się cierpko.
– Czy przyznali się, którą część naszej metody zlekceważyli? Po pańskiej minie widzę, że nic pan nie wie. Po prostu kąpiemy nasze preparaty w roztworze, zawierającym odrobinę atramentu. Bakterie trądu absorbują barwnik lepiej niż inne tkanki. To wynalazek naszego drogiego Armauera…
Hansen uśmiechnął się zażenowany, ale w jego oczach błysnęła duma.
– Wpadłem na to zupełnie przypadkiem – przyznał.
– Barwienie preparatów większość szkół uznała za metodę nienaukową – zauważył Skórzewski. – W Rosji wprost zakazano jej stosowania.
– Owszem, słyszeliśmy o tym. Ale skoro działa… Dla nas bardziej liczą się wymierne korzyści niż zarzuty hochsztaplerstwa medycznego czy kurfuszerstwa. – Uśmiechnął się Danielsen.
Paweł raz jeszcze zapatrzył się w okular mikroskopu. Bakterie ruszały się jakby trochę wolniej.
– Jak długa jest ich żywotność poza ustrojem? – zapytał. – Mam na myśli w próbkach tkanki.
– Około siedmiu, ośmiu dni. Podejrzewam jednak, że w sprzyjających warunkach mogą przetrwać dłużej – powiedział Hansen.
– Zaobserwowaliście, aby się mnożyły?
– Niestety, nie. Albo nie są w stanie dokonać tego, gdy pacjent nie żyje…
– …albo mnożą się zbyt wolno, abyśmy mogli to zaobserwować – wszedł mu w słowo Danielsen. – Zważywszy na bardzo długi okres inkubacji, nie jest to wykluczone.
Pchnął drzwi w końcu pomieszczenia. W niewielkiej sali na warstwie trocin poruszało się kilka sporych zwierząt. Na głos kroków zwróciły w stronę drzwi ostre ryjki.
– Pancerniki – stwierdził ze zdumieniem Skórzewski.
– Klucz do zagadki choroby – powiedział poważnie Armauer. – Zaobserwowano to w leprozoriach w Meksyku. Trąd ludzki daje się szczepić tylko na tych zwierzętach. Tu mamy zdrowe. Te, które postanowiliśmy zarazić, trzymamy na razie w innej części szpitala. Niestety, klimat wyraźnie im nie służy. W dodatku są problemy z karmieniem. Odżywiają się owadami i drobnymi gryzoniami.
Na zewnątrz zachichotał wiatr.
– Po południu przejdziemy do Bryggen – poinformował Hansen. – Zobaczy to pan od strony praktycznej.
Paweł skłonił głowę.
***
Chory siedział na krześle przed trójką lekarzy. Połowę oblicza wykrzywiał mu potworny grymas.
– Mamy tu raczej nietypowy objaw – wyjaśnił Danielsen. – Na skutek zakażenia tkanki nerwowej nastąpiło porażenie prawego nerwu twarzowego.
Skórzewski założył rękawiczki, zamoczył dłonie w misce z roztworem karbolu, a potem ostrożnie obmacał głowę pacjenta.
– Faktycznie – powiedział. – Miewamy podobne przypadki w Pskowskiej Guberni.
– I co zalecali tamtejsi lekarze? – zaciekawił się Hansen.
– Cóż. Lekarzy tam akurat niewielu. Zwłaszcza po wsiach ludzie ich nie lubią. Po ostatniej epidemii cholery doszli do wniosku, że to właśnie lekarze roznoszą zarazę. Mojego kolegę ledwo żywego wydobyliśmy ze studni. A znachorzy stosują dwie metody. Średniowieczną, polegającą na zakopaniu po szyję w ziemi lub w końskim nawozie, w nadziei, że wyciągnie chorobę.
– Straszna ciemnota – mruknął Danielsen.
– Nie zapominajmy, kto twierdził, że trąd jest chorobą dziedziczną. – Uśmiechnął się Hansen.
Staruszek wyraźnie się zmieszał.
– Druga metoda, nowocześniejsza, polegała na wielogodzinnym moczeniu chorego w prawie wrzącej wodzie. Na beczce pisano zaklęcia…
– To pomagało? – zapytał Hansen z błyskiem w oku.
– Co najdziwniejsze, na jakiś czas tak.
– To można łatwo wyjaśnić. Jak wynika z naszych badań, bakcyl lepry ginie w temperaturze nieznacznie niższej niż umiera ludzka tkanka. Jeśli temperatura była odpowiednio dobrana, bakterie mogły częściowo obumrzeć, podczas gdy organizm ludzki mógł jeszcze wytrzymać. Oczywiście nie wszystkie, więc po pewnym czasie następował nawrót choroby. Może gdybyśmy byli w stanie ogrzać ciało człowieka w całej objętości do odpowiedniej temperatury… – Rozmarzył się.
– Co należy zrobić w tym przypadku? – Paweł wskazał na pacjenta, który cały czas siedział nieporuszony na krześle.
– Teoretycznie można wykonać nacięcie w tym miejscu. – Danielsen wskazał ołówkiem punkt na licu trędowatego. – Po przecięciu obu porażonych nerwów, twarz wróci prawie do pierwotnego wyglądu. Tylko że pożytek z tego niewielki, bo nastąpi obustronny paraliż.
– Widzę, że stosują panowie najnowsze osiągnięcia medycyny. – Skórzewski obejrzał kolekcję butli z kwasem karbolowym.
Hansen kiwnął poważnie głową.
– Teorie doktora Listera znalazły swoje potwierdzenie. Rozpylanie karbolu wokół pola operacyjnego drastycznie zmniejsza liczbę powikłań.
Odprawił pacjenta gestem. Po chwili wszedł następny. Temu częściowo zapadł się nos, co nadawało twarzy wyjątkowo odstręczający wygląd. Trąd zaatakował też dłonie. Hansen powiedział coś po norwesku, chory wyciągnął ręce. Rany po palcach częściowo się zabliźniły. Lekarz wziął długą szpilę oprawioną w drewno i ostrożnie nakłuwał kikuty.
– Fatalnie – powiedział. – Kuracja zachowawcza nie daje skutku.
– Co zastosowaliście? – zapytał Paweł, wyjmując notes.
– Preparat chininowo-arszenikowy. Bakcyle prawdopodobnie początkowo zostały zmuszone do odwrotu, ale teraz widocznie przyzwyczaiły się do zmienionych warunków. Rany otwierają się znowu.
– Osteoliza? – zapytał Skórzewski.
– Właśnie. Osteoliza. Paliczki rozsypują się na kawałki. Normalną tkankę zastępuje coś w rodzaju chrząstek… Tak to wygląda. – Danielsen z szuflady wyjął szklane pudełko z wypreparowanymi kośćmi dłoni.