Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Jakby nie należał do zestawu – szepnął w zadumie.

Car zdjął z głowy papachę i wszedł na schody świątyni. Za nim sunęli zaproszeni na uroczystość rosyjscy notable. Pole siłowe zatrzymało napierający motłoch. U szczytu schodów, na wózku inwalidzkim siedział szef Warszawskiego Korpusu Ochrany, generał Omeljan Andrejewicz Mitrofanow. Pierś stusześcioletniego generała pokrywały ordery. Miał już wszystkie. Prawie wszystkie. Dziś car odznaczy go Orderem Orła Białego. Jak na pośmiewisko.

Brwi Pawła ściągnęły się. Nienawidził generała Mitrofanowa. Nienawidzili go wszyscy rewolucjoniści. To on doprowadził do upadku rewolucji 1917 roku. To on wyśledził kryjówkę Józefa Piłsudskiego w 1921. Wreszcie to on, jako generał-gubernator Prywiślanskowo Kraja, dokonał niespodziewanego uderzenia prewencyjnego na Trzecią Rzeszę w 1938, niwecząc szansę odzyskania niepodległości w sojuszu z Adolfem Hitlerem. Niespodziewana i z nikim nie konsultowana decyzja militarna pozwoliła rozszerzyć granice imperium rosyjskiego aż po Ren. Z jego inicjatywy brutalnie stłumiono powstania narodowe w 1968, 1978, 1981 i 1989 roku. Na jego rozkaz powieszono znanego terrorystę, rewolucjonistę Leszka Moczulskiego. A teraz nastąpi koniec trwającej przeszło dziewięćdziesiąt lat kariery generała. Adiutant Mitrofanowa, pułkownik Jaruzelski, zasalutował jak automat, stając przed carem…

Drzwi odskoczyły, trafione z bliska pociskiem rozpryskowym z Mitrofanowa AM – 1911. Pawło odwrócił się gwałtownie. W drzwiach pokoju stał agent ochrany Robert Koniecpolski. Srebrna odznaka lśniła jak gwiazda na jego piersi. W lewej ręce, nie wiadomo dlaczego, trzymał siatkę z dwiema butelkami piwa. Opuścił ją na ziemię i wygodniej złapał automat. Jedna z butelek pękła. Nie miało to najmniejszego znaczenia, a już na pewno nie dla Pawła. Drugiej flaszki nikt nie zdąży otworzyć. Nikt się z niej nie napije.

– Rzuć detonator, zafajdany terrorysto – polecił agent. – Gra skończona. Budynek jest otoczony.

Kazali brać żywcem…

– Wiesz, co mam tam, pod cerkwią? – zagadnął Pawło.

Kałuża na podłodze parowała, napełniając powietrze subtelnym aromatem.

– Rzuć detonator! To i tak nie ma sensu. Car już tam nie wejdzie, a generał ma osobiste pole siłowe. – W akademii ochrany miał piątkę z negocjacji.

Terrorysta popatrzył przez okno, a potem w telewizor. Agenci pakowali właśnie cara do limuzyny na poduszce grawitacyjnej. Zapadł wyrok. Za minutę car umrze. Razem z nim zginą ci wszyscy zdrajcy, którzy tłoczą się na placu. Pewnie ze trzysta tysięcy lojalnych poddanych.

Generał Mitrofanow wyglądał na zaniepokojonego. Coś klarował komuś przez telefon komórkowy. Został na swoim wózku na szczycie schodów. Nie miał szans. Być może czuł się bezpiecznie za swoim polem, ale był już martwy. Krater po eksplozji będzie miał siedem kilometrów średnicy. Pole ochronne musiałoby być podłączone bezpośrednio do elektrowni Siekierki, żeby uzyskać wystarczającą moc.

– Rzuć detonator! – wrzasnął ponownie Robert.

Ale Krzeszkowski miał jeszcze chwilę czasu, aby do końca rozkoszować się ostatnią minutą życia. Opancerzony grawitolot cara wystartował z szumem synchrofrazatorów. Drugi grawitolot zatrzymał się u drzwi cerkwi. Generał odepchnął adiutanta i wsiadł do wnętrza. Pułkownik stoczył się po stopniach aż na plac, gubiąc po drodze ciemne okulary. Chyba złamał sobie kark. Ludzie, widząc, że coś się dzieje, tratowali się w panicznej ucieczce.

– Rzuć to! – krzyknął agent ochrany.

Pawło odwrócił się do niego. Akcja terrorystyczna jest czysta tylko wtedy, gdy terrorysta, odbierając komuś życie, oddaje jednocześnie swoje. W ostatniej chwili zapragnął pochwalić się swoim sukcesem.

– Bomba atomowa. Czerwona rtęć. Czterdzieści dwie kilotony – szepnął poufale. – Skończyło się wasze panowanie. Generał Mitrofanow odchodzi do krainy wiecznego śledztwa.

Koniecpolski popatrzył w jego szalone oczy. Niespodziewanie na jego twarzy odbiło się przerażenie. Uwierzył. Mógł zrobić tylko jedno – zaczął strzelać. Kule rozrywały się wewnątrz ciała Pawła, zamieniając wnętrzności w sieczkę. Terrorysta zwinął się w kłębek i padł na podłogę. Splunął krwią. Wzrok mu zmętniał. Ostatkiem sił wcisnął guzik. Rozbłysk, mimo przefiltrowania przez trzymetrowej grubości mury soboru, oślepił agenta. W następnym ułamku sekundy nie miało to już żadnego znaczenia. Pionek i król. Szach i mat.

Opowiadanie nominowane do Nagrody im. Janusza A. Zajdla

Mars 1899

Tak zwane „odkrycia” hrabiego Kokuszewa to mieszanina niesprawdzonych teorii, fantastycznych bajek, „pobożnych życzeń”, fałszerstw naukowych i zwykłego nieuctwa.

W. I. Lenin, W odpowiedzi tow. Rykowowi, Genewa 1907,

Dzieła wszystkie, tom 78, str. 348

Gdy po raz pierwszy rozłupywałem wydobyty z lodów Grenlandii meteoryt, nie byłem w stanie uwierzyć własnym oczom. Pamiętam jak dziś ten dzień. Błękitne niebo, lekki wiatr, powierzchnia lodowca pokryta śniegiem na grubość może ośmiu werszków i czarna, lekko krusząca się bryła, leżąca przede mną na kawałku czystego, szarego płótna. Patrzyłem na zachowane w węglu ślady obcego życia, już na pierwszy rzut oka tak innego niż nasze, ziemskie…

Hr. Nikołaj Kokuszew-Mirski,

Cywilizacja Marsa – dowody na istnienie rozumnego życia w kosmosie, Moskwa 1904

Republika Komi, styczeń 1956

Obóz rozstawiono w dolinie, a jednak porywisty, syberyjski buran hulał bez przeszkód pomiędzy barakami. Stare, poczerniałe deski trzeszczały na wietrze. Serżo wyjrzał na zewnątrz. Nikły snop światła zawieszonej w korytarzu czterdziestowatowej żarówki wyłowił z mroku miliony wirujących śniegowych płatków. Chłopiec przez chwilę wpatrywał się w kurzawę, a potem zacisnął zęby i wybiegł, zatrzaskując za sobą drzwi. Wicher momentalnie przeniknął przez kurtkę ocieplaną watą. Śnieg skrzypiał pod obutymi w dziurawe walonki stopami. Wreszcie podeszwy zadudniły na deskach. Barak po drugiej stronie placu apelowego. Po ciemku trudno było wymacać klamkę, ale niebawem ją odnalazł. Stal parzyła chłodem. Nacisnął, przełamując opór zesztywniałego od mrozu smaru. Wiatr szarpał drzwiami, ale chłopakowi udało się je zatrzasnąć. Stanął w ciemnym korytarzu. Cuchnęło moczem, gnijącą kapustą, stęchlizną i starym, gnijącym drewnem. Spod drugich drzwi na lewo sączyła się wąska smuga blasku. Chłopiec zapukał w cienką dyktę.

– Wejść! – wychrypiał starczy głos.

Gwałtowny atak kaszlu nie pozwolił choremu powiedzieć nic więcej. Serżo wślizgnął się do pokoju. Na wytartym sienniku leżał wychudzony starzec. Jedynym źródłem światła była kopciłka wykonana z musztardówki.

– Ach, to ty.

Kolejny atak kaszlu wstrząsnął ciałem.

– Czego zęby szczerzysz? – zapytał.

– Przyszło pismo, Nikołaju Fadejewiczu, że będą zwalniać – wyjaśnił Serżo. – Podobno mamy wracać do domu, będzie rewizja wszystkich wyroków. I amnestia.

– Rychło w czas!

Na brzegu brudnej, watowanej kołdry pojawiło się kilka nowych plamek krwi.

– W Moskwie was wyleczą. – Chłopiec patrzył z nadzieją

– Za późno – westchnął chory. – Teraz posłuchaj mnie, bo to cholernie ważnie… Nadal chcesz zostać astronomem, gdy dorośniesz? – Przeszył wzrokiem chłopaczka siedzącego na kulawym stołku.

– Tak. Pamiętam wszystko. Nazwy gwiazd, wzory. Wszystko, czego mnie nauczyliście.

Starzec milczał dłuższą chwilę, zastanawiając się nad czymś.

– Dobrze. Powiem ci teraz, jak zostać największym astronomem w naszym kraju. Ale ta wiedza może być niebezpieczna. Mnie nadmierna ciekawość doprowadziła tutaj… – Zacisnął dłoń na brzegu kołdry. Pod cienką skórą wyraźnie rysowały się błękitne żyły. – Dlatego musisz się zastanowić, czy chcesz to usłyszeć.

– Chcę. – Niebieskie oczy lśniły w mroku blaskiem, który rodzi jedynie zuchwała młodość.

29
{"b":"100370","o":1}