Wieczorne dzwony
Kijów, wiosna 1893 r.
W iosna nie spieszyła się tego roku. Tuż po Wielkanocy nieoczekiwanie wróciła zima. Gdzieś ze wschodu napłynęły masy lodowatego, syberyjskiego powietrza. Ukraińskie stepy znowu pokrył całun śniegu, a nocą na kałużach pojawiła się cienka warstewka lodu. Ludzie, drepczący zaułkami Kijowa, słysząc wycie polarnego wichru, stawiali wysoko kołnierze. Wielu z nich mijało okazały, nowy gmach fakultetu medycznego, jednak nikomu nie przyszłoby do głowy, że w jego murach trwa gorączkowa narada, od wyników której może zależeć los całego świata…
Doktor Skórzewski dłuższą chwilę oglądał mapę. Poleskie błota, ciągnąca się na setki wiorst kraina trzcin i turzyc. Tu i ówdzie kępy olch i dębów błotnych, skrawki lądu, nadającego się pod uprawy. Zimą gigantyczna lodowa tafla, naznaczona wiechciami trzcin, ciągnąca się aż po horyzont…
– Mamy nieprawdopodobne szczęście, że zaraza wybuchła właśnie w tym miejscu – powiedział profesor Selezniew, zapalając fajkę. – Gdyby do epidemii doszło na mniej izolowanym terenie, liczbę trupów liczylibyśmy może już w milionach.
Kropla zimnego potu spłynęła lekarzowi po plecach. Oddychał głęboko, by uspokoić nerwy.
– Wyspa ma pięć wiorst średnicy – wyjaśnił uczony. – Otaczają ją trzęsawiska. Gdyby epidemia wybuchła o innej porze roku, mieszkańcy wsiedliby na łódki i tyle byśmy ich widzieli. W tej chwili wszystko ścięte jest jeszcze lodem. Łodziami go nie rozbiją, a boją się iść po nim z dobytkiem, choć sądzę, że próbują… Na wyspę prowadzą dwie drogi. Pomost – puknął w mapę – który spalił dziedzic, oraz grobla zabezpieczona przez kordon sanitarny.
– Co wiemy na temat choroby?
– Nic. Prawie nic. Dziedzic, niejaki Samuel Lisowski, wysłał syna z meldunkiem, że w jego dobrach wybuchła straszliwa zaraza. Zażądał natychmiastowego otoczenia wyspy kordonem, zanim ludzie zorientują się, że trzeba uciekać. Zdążyliśmy w ostatniej chwili, już następnego dnia żołnierze musieli odpędzać strzałami pierwszych chłopów…
– Czy chłopak coś powiedział?
– Niewiele. Przez pierwsze dni sądzili, że to nic poważnego. Odnotowali, że zarażeni niespodziewanie dostają zlewnych potów, tracą siły, kładą się i w kilka godzin umierają. Żaden chory nie wraca do zdrowia. Każdy, kto miał kontakt z zarażonym, sam ulega chorobie i umiera po kilku dniach. Jest potwornie zjadliwa.
– To nie wygląda na dżumę. Ani na czarną ospę…
– Chyba nie. Ale wiedzieć musimy. Boi się pan?
Doktor wzruszył ramionami.
– Boję się. Ale pojadę.
***
Od strony bagien wiał niedobry, lodowaty wicher. Nad taflami sparszywiałego lodu chwiały się długie wiechcie trzcin. Było może dwa stopnie mrozu, ale wilgoć i wiatr sprawiały, że lekarz marzł nawet w grubym kożuchu. Minął zagajnik i dotarł do cypla. Tu kończył się stały ląd.
Ściągnął lekko lejce. Konik posłusznie się zatrzymał. Kordon sanitarny nie wyglądał zbyt okazale. Oficerowie zajęli starą, drewnianą szopę na sieci. Żołnierze wycięli część olch i zbudowali kilka dużych szałasów. Nakryli je brezentem, ziemię zarzucili grubymi wiązkami trzciny. Grzali się teraz przy niewielkim ognisku. W saganie bulgotała woda na herbatę. Karabiny, zestawione w kozły, stały na podorędziu.
Przybysz zeskoczył na ziemię. Oficer, otulony szynelem, wyszedł zza węgła szopy.
– Paweł Skórzewski. – Przedstawił się gość.
– Kapitan Aszlot. – Wojskowy uścisnął jego dłoń. – Otrzymaliśmy dopiero co depeszę, że nas odwiedzicie. Chcecie jechać tam? – Wskazał kilka chałup, majaczących prawie na linii horyzontu.
– Tak.
– Musicie zostawić tu bryczkę. Nie przejedzie przez groblę. Kilka dni temu próbowaliśmy wysadzić ją w powietrze i nieco się uszkodziła – dodał tytułem wyjaśnienia. – Ma pan dużo bagażu?
– Dam radę przenieść – uspokoił go Skórzewski. – Jak wygląda sytuacja?
– Wczoraj musieliśmy zastrzelić dwu uciekinierów. Gdybym mógł pana prosić, pewnie nie byli zarażeni, ale ich ciała…
– Spalić?
– Damy panu bańkę nafty. Nie wiemy, co się tam dzieje. – Wrócił do tematu. – Dziedzic chyba żyje, widzieliśmy coś, co wyglądało jak sygnały dymne. Nie zdołaliśmy ich rozszyfrować.
– Czy macie heliograf? – Doktor rozejrzał się po obozowisku.
– Mamy, ale tylko jeden.
– To bardzo dobrze, bo ja przywiozłem drugi. Będę nadawał meldunki, dwa razy dziennie, oczywiście, jeśli słońce pozwoli. Proszę zapisywać. W razie gdybym zmarł, będzie jakaś dokumentacja kliniczna…
– Widzę, że pomyśleliście o wszystkim. – W oczach kapitana błysnęło uznanie.
– O tym, co byłem w stanie przewidzieć.
– Jeszcze jedno pytanie.
– Tak?
– Po co narażacie życie? – Wojskowy patrzył na doktora świdrującym wzrokiem. – Powołanie was wzywa? Przecież byli inni chętni…
– To może być coś nowego. Zaraza dotąd nam nieznana. Muszę ją zbadać.
– Dla sławy? Nawet pośmiertnej?
– Dla nauki – powiedział poważnie lekarz. – Bo gdy będę wiedział, co im dolega, to, być może, zdołam ich wyleczyć…
– Powodzenia. – Rosjanin objął go i klepnął serdecznie po plecach.
***
Solidnie wypakowany wojskowy plecak zarzucił na ramiona. W jedną dłoń ujął rączkę walizki z heliografem, w drugą uchwyt bańki z naftą. Rewolwer umieścił w prawej kieszeni kożucha. Pistolet w kaburze przy pasie.
– Niech pań weźmie tytoń. – Żołnierz podał mu paczuszkę. – We wsi mogą być problemy z zaopatrzeniem – zażartował.
Lekarz podziękował i ruszył groblą, pokrytą zmrożonymi grudami błota. Obaj zastrzeleni leżeli tam, gdzie dosięgły ich kule. Minął ich, odłożył niesione bagaże kilkadziesiąt kroków dalej. Cofnął się. Na każde ciało wylał pół bańki nafty. Przeżegnał się i rzucił zapaloną zapałkę sztormową. Żółty płomień buchnął w zimowe, poleskie niebo. Ciała nie spłoną prawdopodobnie do końca, na to miał za mało paliwa. Ale może chociaż wysoka temperatura zabije bakterie?
Ciągle to czerwonawe zimowe słońce nad głową, ciągle te same grudy zmrożonego błota chrzęszczące pod nogami, a za plecami trzask płomieni, pożerających ciała ludzi, którzy próbowali ratować się przed zarazą…
Szedł niespiesznie, wioska zbliżała się powoli. Czas się zatrzymał. Kroki, jeszcze zanim zaczął je liczyć, domyślał się wyniku. Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt jeden, dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt dwa, dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt trzy – postawił nogę na drewnianej kładce, oddzielającej groblę od wyspy. Dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt cztery, dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt pięć, dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt sześć – stopa dotknęła lądu. Pot zrosił mu czoło. Przypadek? Kto wie…
Myślał, że ktoś wyjdzie mu na spotkanie, ale wyspa powitała go chłodno. Zza kilku płotów wyjrzały głowy w futrzanych czapach, ale zaraz się schowały. Gdzieś za brudną szybą mignęła twarz. Słońce tymczasem powoli opadało za horyzont. Stary krzyż choleryczny, stojący opodal studni, przypominał, że nie jest to pierwsza epidemia w dziejach tej ziemi.
Skórzewski przystanął na chwilę zagubiony, nie wiedząc, kogo prosić o gościnę.
Zaraz jednak przypomniał sobie o właścicielu tej osady. Dworek stał na skraju wsi. Stary, wrośnięty częściowo w ziemię, zbudowany z grubych, dębowych belek. Ściany, poznaczone kulami, świadczyły, że w dawnych czasach przetrwał niejeden zajazd… W oknach, oszklonych starodawnym zwyczajem gomółkami oprawionymi w ołów, świecił przyjazny, żółty blask woskowych świec. Skoro dziedzic próbował walczyć z zarazą, na pewno z radością powita pomoc fachowca. Oczywiście, jeśli jeszcze żyje…
Żył i miał się dobrze. Wyszedł na ganek dworku w żupanie, z szablą przy boku i dwururką w ręce.
– Wszelki duch – mruknął po polsku, widząc dźwigającego bagaże doktora. – Kimże jesteś, wędrowcze?