Z poważaniem
Tomasz Etter
Sekretariat Warszawa
Ministerstwa Spraw dn. 20 czerwca 2004
Wewnętrznych i Administracji
W miejscu
Pan Tomasz Etter
ul. J. Tkaczuka 11/25
Warszawa
Szanowny Panie,
Dziękujemy serdecznie za cenne uwagi. Postaramy się wykorzystać je w bieżącej pracy naszego resortu.
/podpis nieczytelny/
Vlana
Z miana liceum zawsze jest dołującym przeżyciem. Szczególnie po dwóch latach, gdy pozna się starą budę na wylot, nauczy, na co zwracać uwagę i jakie narowy mają poszczególni belfrowie. Poza tym, cokolwiek by mówić, człowiek przyzwyczaja się jakoś nawet do najpaskudniejszego miejsca.
Przenosiny w ciągu roku szkolnego są dodatkowo trudne. Za uczniem ciągnie się potem opinia, że trafił do nowego liceum, bo w tym poprzednim nie byli w stanie z nim wytrzymać. Można wyłazić ze skóry i tłumaczyć, że wcale tak nie było. I tak nic to nie da… Tego piętna niełatwo się pozbyć.
Pojawiłem się w klasie razem z wychowawcą. To miłe z jego strony, gdybym po prostu wszedł i usiadł w ławce, byłoby mi trudniej.
– To wasz nowy kolega, Tomasz Rychnowski – przedstawił mnie. – Siądziesz… – zamyślił się na chwilę – ze Sławkiem.
Wskazał mi rząd pod oknem. Ciemnowłosy chłopak o pociągłej twarzy przesunął lekko swoje rzeczy, jakby symbolicznie robiąc mi miejsce na blacie stolika. Usadowiłem się, wyjąłem zeszyty i podręczniki. W czasie, gdy nauczyciel mówił, dyskretnie rozejrzałem się po klasie. Nic nadzwyczajnego, uczniowie jak uczniowie. Będzie czas poznać ich wszystkich. Mój towarzysz niedoli, siedzący obok, słuchał wykładu, ale myślami błądził gdzieś daleko.
Przerwa. Następna lekcja miała odbyć się w tej samej sali. Większość niewolników systemu oświaty wysypała się na korytarz. Ja też wstałem, ale zamiast ganiać po szkole, wołałem popatrzeć przez okno. Z czwartego piętra rozciągał się niezły widok. Z drugiej strony ulicy znajdował się spory ogródek jordanowski, po lewej mogłem zobaczyć starą kamienicę czynszową, a dalej ulicę i stojący na rogu potężny budynek otynkowany niegdyś na żółto. Na prawo, zza drzew prześwitywała szara bryła kościoła, a zgrzyt kół na szynach podpowiedział mi, że gdzieś tam jest pętla tramwajowa.
– To żółte to dawna fabryka wyrobów gumowych, po wojnie przerobiona na rzeźnię i masarnię – wyjaśnił Sławek, temperując ołówek. – Obecnie splajtowała.
– Dzięki. – Skinąłem głową.
Pierwszy kontakt nawiązany. W tym momencie w drzwiach stanęła dziewczyna, była o rok, może dwa lata młodsza od nas. Przywołała Sławka energicznym gestem i wyszli razem na korytarz. Zostałem w klasie sam, jeśli oczywiście nie liczyć dwu blondynek przeglądających kolorowe pisemko dla… blondynek.
Dzwonek przerwał moje rozmyślania. Teraz matematyka. Mój sąsiad się nie odzywał i wyglądało, że koncentruje się na rozwiązywaniu zadań, jednak znowu czułem, że myślami jest gdzie indziej. W czasie lekcji wyłapałem kilka kosych spojrzeń, ale nie pod moim adresem, tylko raczej skierowanych ku niemu. Kolejna przerwa. Trza się wreszcie ruszyć. Wyszedłem na korytarz. Szkoła była wielka, po kilkanaście sal na każdym piętrze. Moloch.
Uczniowie łazili grupkami. Dziewczyny na parapetach rozwiązywały krzyżówki, ktoś bezczelnie odpisywał zadania domowe. Nic nadzwyczajnego. Rozejrzałem się, ale nigdzie nie dostrzegłem tej ładnej kici. Przeszedłem się aż do schodów prowadzących na wyższe piętro.
Tu, w kącie, zaszyło się dwóch chłopaków z mojej klasy. Przed nimi na stoliku leżał zaczytany do cna numer „Przeglądu Sportowego”. Nie sądziłem, że ta gazeta jeszcze wychodzi. Ten masywniejszy, jasnowłosy, jeśli dobrze zapamiętałem – Piotrek, gestem zaprosił mnie na wolne krzesło. Dosiadłem się.
– Nie wiesz jeszcze, co jest grane – powiedział. – A może już się domyślasz?
– Nie lubicie tego Sławka? – Wyszczerzyłem w uśmiechu zęby.
– To nie do końca tak – rzucił jego kumpel. – Nie to, żebyśmy go jakoś zwalczali, ale on jest jakiś dziwny. Prawie się nie odzywa, chyba że zapytany. A czasem odpowiada na nie zadane pytanie…
– Co? – zdumiałem się.
– Telepata. Siedzi człowiek, myśli o czymś, a on wyrasta jak spod ziemi i mówi dwa, trzy zdania rozwiązujące problem. W każdym razie uważaj na niego.
– A co, jest niebezpieczny? – zaciekawiłem się. – Kradnie wspomnienia, by sprzedawać je nauczycielom? – Wykrzywiłem się sceptycznie.
– Nie, jak do tej pory nikomu nie zrobił krzywdy, ale znamy go dopiero rok. Niemniej jednak…
– Jak to, nie zrobił? – Wszedł mu w słowo Piotrek. – Pamiętasz tego gnoja, którego wołali Łysy?
– No fakt… Ale powód to on miał.
Czekałem grzecznie na bliższe wyjaśnienia.
– No więc był tu taki dresiarzyna. I podwalił się do jego siostry. Konkretnie, uszczypnął ją w tyłek. Sławek złamał mu rękę i wybił chyba połowę zębów.
– Powód faktycznie miał – mruknąłem. – Ale na silnego to on nie wygląda.
– Faktycznie. Łysy już tu nie chodzi, ale słyszeliśmy, że przyjechali całym gangiem spuścić mu łomot. Jak zobaczyli, że to takie chuchro, to go zostawili w spokoju, a za to wywalili z gangu Łysego, że niby się zhańbił, dając się sprać takiemu słabiakowi.
Poszedłem do klasy. Mój kolega z ławki obrzucił mnie spojrzeniem i wrócił do czytanej właśnie książki, ale poczułem szóstym zmysłem, że już wie. Wie, że go obgadali, wie, czego się dowiedziałem… Ciarki przeszły mi po plecach.
Trzecia lekcja. Fizyka. Nauczyciel, starszy wiekiem, z białą, capią bródką i w drucianych okularach, wyczytywał listę. Oczywiście, zostałem dopisany na samym końcu…
– Rychnowski? – Spojrzał na mnie zaskoczony. – Czytałem kiedyś prace jednego Rychnowskiego.
– To był mój pradziadek – powiedziałem z dumą. – Inżynier Franciszek Rychnowski ze Lwowa.
– Wielki wynalazca. – Nauczyciel w zadumie pokiwał głową. – A ty interesujesz się fizyką?
– Szczerze powiedziawszy, trochę. Ale zupełnie innymi zagadnieniami niż te wynikające z programu.
Po twarzy przemknął mu uśmiech.
– Siadaj. Otwórzmy podręczniki na stronie sto dwudziestej trzeciej… – wydał polecenie.
Usiadłem i machinalnie sięgnąłem po książkę. Sławek, swoim zwyczajem, jednym uchem słuchał fizyka, ale jednocześnie myślami tkwił daleko od szkoły. Coś machinalnie szkicował na końcu zeszytu. Spojrzałem mu przez ramię i z miejsca uwierzyłem we wszystko, co nim mówili. Kreski układały się w znajomy kształt. Herb Arma – znak, którym pieczętował się mój przodek inżynier. Zaschło mi w gardle.
Wreszcie ostatnia lekcja. Zeszliśmy do szatni. Koło naszych szafek siedział spory doberman, a ściślej mówiąc suka. Trzymała w zębach teczkę. Sławek pochylił się, pogłaskał ją po łbie.
Woźna wyrosła jak spod ziemi.
– Wojnarowski! – ryknęła na niego. – Ile razy mam ci powtarzać, że nie chcę tu widzieć tego parszywego kundla!
W jego oczach błysnęła dziwna, zimna nienawiść. Zaraz jednak się opanował.
– To pies mojej siostry – powiedział spokojnie. – Zresztą ja go tu nie przyprowadziłem. Sam przyszedł.
– A siostra gdzie? Kazała mu pilnować teczki, a sama gdzieś się szlaja?
Zmrużył powieki, kryjąc tym razem ogniki rozbawienia. Wyglądało, że kobieta powiedziała nieświadomie świetny dowcip…
– Nie jestem jej strażnikiem – mruknął. – Ale jakby się pojawiła, proszę powiedzieć, że zabieram psa do domu.
Gwizdnął melodyjnie i ruszył po schodach do wyjścia, a dobermanka z torbą w zębach pobiegła wesoło za nim.
***
Po całonocnej ulewie bardzo się ochłodziło. Mokre liście zalegały na chodnikach. Vlana wciągnęła nosem powietrze. Pachniało wichrem i mrozem, pustkowiami północy, mamutami, tajgą, nadchodzącą zimą… Smakowała je, czując dreszcze wręcz fizycznej rozkoszy. Przywodziło na myśl ogromne przestrzenie, stada wilków i wolność. Zbliżał się ranek, ostatni zapóźnieni przechodnie spieszyli do domów.