Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nagły podmuch lodowatego wiatru wypadł zza rogu ulicy i przeniknął dziewczynę na wskroś. Z zaskoczenia upuściła teczkę. Zeszyty i podręczniki się wysunęły, ale zdążyła wepchnąć je z powrotem, nim upadły w kałużę. Zadrżała. Łasiczki poczuły to i, zawstydzone, że pozwoliły Vlanie zmarznąć, zbiły się nieco gęściej. Przez cienką, jedwabną koszulę poczuła bicie ich serduszek. Podniosła torbę i przyspieszyła kroku. Do domu…

Nieduża willa drzemała w ogrodzie. Vlana pchnęła furtkę z kutego żelaza i po chwili poczuła pod stopami kamienne płyty ścieżki. Tu była bezpieczna. Wiatr nie zdołał się wedrzeć pomiędzy pnie stuletnich kasztanowców. Zwierzątka rozluźniły chwyt. Zatrzymała się przy drzwiach, sięgnęła do torebki po klucz. Przyjemnie było wsunąć dłoń pomiędzy drzemiące stworzonka. Stary zamek zazgrzytał. Przekroczyła granitowy próg domu i owiała ją fala ciepła. Pstryknęła palcami. Łasiczki zeskoczyły z uprzęży i rozbiegły się po podłodze jak żywy dywan. Gwizdnęła ostro, ustawiły się w rządku. Weszła do kuchni, otworzyła lodówkę i z dolnej półki wyjęła olbrzymią michę mięsa. Nalała sobie szklankę „Łaciatej” i wypiła ją kilkoma długimi łykami.

Zdjęła uprząż, odpinając wszystkie klamerki i paski. Obejrzała krytycznie i strzepnęła przyczepioną do niej sierść. Ostre ząbki i pazurki naznaczyły brązową skórę drobnymi zadrapaniami. Tak szybko się niszczyła, tandeta. Parciane są jednak trwalsze.

Vlana przeszła do swojego pokoju. Torebkę rzuciła na krzesło. Przeciągnęła się, aż strzeliły jej stawy. Usłyszała drapanie pazurków na parapecie, uchyliła okno. Nietoperz zatoczył krąg pod sufitem i zaraz zasnął, przyczepiony do belki w najciemniejszym kącie.

Łazienka. Rozebrała się. Sukienka nadawała się tylko do prania, koronki pobrudziły się błotem. Dziewczyna zdjęła z półki atomizer, psiknęła na siebie i spojrzała w lustro. Nie wyglądała dobrze. Na twarzy malowało się zmęczenie, ramiona opadły w dół. Ściągnęła łopatki, żeby się nie garbić, i uniosła brodę. Tak lepiej. Spray parował szybko i odbicie stawało się coraz mniej wyraźne.

Prysznic rozgrzał ją przyjemnie. Strumyki wody płynęły po białej jak kość słoniowa skórze. Wybrała mydło o zapachu jaśminu. Spłukała długie, czarne włosy. I wystarczy. Wytarła się grubym ręcznikiem frotte, założyła koszulę nocną z haftowanego jedwabiu.

Nad Warszawą wstawał świt. Vlana spuściła żaluzje i zaciągnęła grube, ciemne kotary. Sen już ją morzył. Wyciągnęła się wygodnie, nakryła grubą, wełnianą narzutą i, przesuwając mosiężną dźwignię, zamknęła wieko trumny.

***

Co można robić, gdy lekcje skończą się o dwunastej czterdzieści, na niebie nie ma żadnej chmurki, a świetlisty, jesienny dzień wprost zachęca do przechadzki? Wyjąłem z kieszeni odbity na ksero plan okolicy. Kilkanaście ulic i zaułków, zabudowanych czynszówkami, obok liceum kościół i linia tramwajowa. Za szkołą budynki fabryki, tam nie da się połazić. Dalej jednak, idąc uliczką obok świątyni, mogłem dotrzeć do ośrodka sportowego i parku. Opasywał go wał kolejowy i jakieś zagajniki. W sumie nie miałem nic do roboty, można się rozejrzeć po okolicy…

Minąłem pętlę tramwajową, notując w pamięci numery. Zauważyłem, że mam stąd dobry dojazd do centrum. Ale na razie to mnie nie interesowało.

Ulica była ciekawa, pokrywał ją stary bruk, kocie łby. Po lewej stronie kilka przedwojennych domów, po prawej, za szpalerem topoli, widać było boisko i korty tenisowe. Perspektywę zamykał nasyp. Ruszyłem spokojnym, równym krokiem. Park był spory, ale, wciśnięty pomiędzy płot ośrodka i mur fabryki, robił wrażenie niewielkiego.

Wspiąłem się na nasyp. Spodziewałem się jednej linii wałów, a tym czasem przed sobą zobaczyłem drugą. Za nią była trzecia, ale jak spostrzegłem, tamta była chyba od dawna nieużywana, bowiem jej koronę porastały tu i ówdzie krzewy. Między nimi znajdował się klinowaty kawałek prawdziwych nieużytków. Rosły tu gęsto brzozy. Zbiegłem na dół i zagłębiłem się pomiędzy drzewa. Przez ostatnie dni widziałem wokoło siebie tylko beton i asfalt. Tu wreszcie mogłem odetchnąć. Znalazłem wąską ścieżkę, trudno powiedzieć, wydeptaną przez ludzi czy zwierzęta. Ruszyłem na wyprawę w nieznane.

Zorientowałem się, że okolica zdziczała stosunkowo niedawno. Między drzewami spoczywały rozrzucone wokoło szczątki wysadzonego w powietrze pasa bunkrów. Gdzieniegdzie rozpościerały się polanki, gruzowiska, porośnięte tylko lichą trawą i dzikimi malinami.

Człowiek wycisnął tu kiedyś swoje piętno, teraz przyroda krok po kroku zacierała jego ślady.

***

Senator Solski podjechał na wózku inwalidzkim do mównicy. Jednym spokojnym spojrzeniem uciszył salę. – Panowie – powiedział. – Sprawa, którą chcę poruszyć, jest bardzo poważna. Jak panowie zapewne pamiętają, przed tygodniem policja odnotowała pojawienie się na czarnym rynku krwi człowieków. Początkowo sądzono, że nastąpił przeciek z któregoś laboratorium, jednak w wyniku wnikliwego śledztwa ustalono jej źródło.

Po sali przeszedł szmer.

– Jak się okazało, rozprowadzał ją student pierwszego roku prawa, hrabia Mikołaj Jakubowski. Cztery godziny temu specjalna grupa policyjna dokonała szturmu jego willi. Nie udało się go ująć. Po przeszukaniu piwnicy znaleziono jednak aktywny portal bramy międzywymiarowej.

– Skąd się tam wziął teleport? – Padło pytanie z końca sali.

– Prawdopodobnie to stary model, jeszcze z końca dziewiętnastego wieku, kiedy to, jak sobie przypominam, przodek tego cwaniaczka zwiał do drugiego świata, żeby uniknąć długów karcianych. Wróćmy jednak do naszego ptaszka. Przypuszczalnie jest narkomanem uzależnionym od krwi człowieków. Oczywiście w willi zorganizowaliśmy kocioł, ale chyba już tu nie wróci.

– Hmmm. Problem jakby sam się rozwiązał – mruknął przewodniczący. – Człowieki go wykończą… A jeśli nawet nie, to jego nałóg szybko pośle go do piachu…

– Ale jeśli człowieki go przycisną, sypnie wszystko. A co wtedy zrobią? Dysząc żądzą zemsty, przybędą tutaj, ze srebrnymi kulami, czosnkiem, osikowymi kołkami.

– Nie znają technologii tworzenia bram. – Zauważył ktoś.

– A jeśli im powie? Używał jej, być może, od kilku miesięcy. Może zbadał jej mechanizm? Nie da się wy kluczyć, że jest w stanie zbudować na ich polecenie identyczną.

– Nasza armia da radę ich pokonać! – Poderwał się generał Sokołowski.

– Nasza armia, po trzystu latach pokoju, nadaje się tylko do tego, by zaciągać wartę przed pomnikami. Nigdy nie inwestowaliśmy w zbrojenia takich sum, jak oni. W laboratoriach instytutu drugiego świata może pan, generale, obejrzeć ich karabiny miotające trzydzieści pocisków w ciągu niecałej minuty. Jak stawimy im czoła z naszą bronią? Z jednostrzałowymi karabinami kapiszonowymi?

– Co więc pan radzi?

– Ingerencję. Jakubowski musi zostać odszukany i wyeliminowany. Sugeruję wysłanie grupy likwidacyjnej.

– To sprzeczne z prawem – odezwał się przewodniczący. – Nasz kodeks karny już w pierwszym paragrafie zabrania kontaktów z tamtym światem pod karą śmierci.

– Uściślijmy, „nielegalnego kontaktu” – powiedział senator. – Są wyjątki. Przedmioty badane w instytucie muszą przecież pochodzić z tamtego świata. Podobnie jak stosy dzieł sztuki zalegające w antykwariatach. Istnieje kategoria wampirów posiadających prawo przechodzenia przez bramę. Czyż nie?

– Niezupełnie – odezwał się siedzący gdzieś z tyłu przedstawiciel jednej z kanapowych partyjek. – Badanie drugiego świata jest szalenie niebezpieczne, więc instytut pozyskuje dane do analizy w inny sposób. Dostarczają ich nasi agenci żyjący tam na co dzień.

Po sali przebiegł szmer.

– Mamy tam swoją agenturę? – Zdumiał się senator.

– Owszem – potwierdził przewodniczący. – Jednak posiada ona dość ograniczone możliwości działania. To nie są wampiry, w starciu z Jakubowskim nie mają szans.

66
{"b":"100370","o":1}