Przerwał opowieść i popatrzył na nich triumfująco.
– On cofnął się w czasie? Ten z kolczykiem? – zapytał Paweł.
– Tak. I mam dowody, że nie tylko on. Ja też.
– Ale to niemożliwe!
Mitrofanow wyjął z kieszeni swój złoty zegarek. Zręcznie podważył kopertę z tyłu. Była podwójna. Spomiędzy dwu warstw złotej blachy wyjął monetę i rzucił ją na stół. Paweł podniósł wytarty nieco krążek.
– Pięć groszy – stwierdził ze zdziwieniem.
– Zobacz z drugiej strony.
Obrócił ją w palcach.
– Dwa tysiące pierwszy rok – szepnął…
– Wybiją ją za dwa lata. – Uśmiechnął się starzec. – Chłopak z kolczykiem w nosie nadal chodzi po ulicach i ma przy sobie skrzyneczkę. Za dwa lata wejdzie w bramę tego domu podczas burzy i się cofnie. Ale ja znam dokładną datę mojego przeniesienia. Portalu użyto jeszcze raz. Co najmniej jeden raz. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Człowiek, który wówczas z niej wyszedł, zmarł wkrótce. Miał zaawansowaną chorobę popromienną, tak w każdym razie potem wydedukowałem. Czytałem raport z jego sekcji, a dopiero czterdzieści lat później spadły pierwsze bomby atomowe. Znaleziono przy nim wiele dziwnych przedmiotów. I jeszcze dziwniejszych monet. Mieliśmy tu, w cyrkule, takie małe pomieszczenie. Coś jak archiwum X. – Roześmiał się z własnego porównania. – W ciągu stu lat nagromadziło się trochę dziwnych rzeczy. Oglądałem je… Ale czas się kończy. Nie będę was zanudzał szczegółami.
– Jakich rzeczy? – zaciekawił się Robert.
– Na przykład monety. Z 2068 roku. Powiem tylko tyle, że napisy na nich wykonano po rosyjsku. Cyrylicą, choć nieco zreformowaną.
– Więc ten dom… – zaczął pielęgniarz.
– Ten dom to brama w przeszłość. Ale żeby się otworzyła, trzeba zachować warunki i dostarczyć energii. Tak mi się przynajmniej wydaje. Może ta burza to przypadkowa zbieżność? Może trzeba mieć przy sobie zapętlony przedmiot, a może wystarczy znać czas otwarcia? Ja, w każdym razie, zabezpieczyłem się na wszystkie ewentualności.
Z albumu wyjął fotografię, przedstawiającą leżącego na podłodze mężczyznę z roztrzaskaną głową.
– To ja. Już raz cofnąłem się w przeszłość. Wtedy Bogrow był szybszy. Tym razem moja kolej.
Za oknem zagrzmiało.
– Któryś z was ma dzisiejszą gazetę. – W jego głosie zabrzmiała żelazna pewność.
– Ja mam. I co z tego?
– Odkupię ją od ciebie.
Z kieszeni wyłowił złotą dziesięciorublówkę. Robert wyjął z torby poskładaną gazetę. Starzec otworzył walizeczkę z rublami. Gazetę włożył do środka, a spod warstwy banknotów wyjął jakiś pożółkły strzęp. Rzucił go obojętnie na podłogę.
– Chrońcie to miejsce – powiedział poważnie. – Kiedyś może wam się przydać. I obserwujcie. Ktoś może stąd jeszcze wyleźć.
Piorun uderzył gdzieś blisko. Omelajn uśmiechnął się szeroko.
– Już prawie szósta. Uderzenie pioruna namagnesuje zegarek. – Pokazał wiszący na dewizce czasomierz. – Stąd znam godzinę. Lepiej nic nie kombinujcie.
Czekali. Zagrzmiało ponownie, bliżej.
– Laufer bije pionka. Figury na szachownicy odnajdują swoje przeznaczenie – wyszeptał agent.
Uderzył piorun. Gdy porażeni nagłym rozbłyskiem odzyskali wzrok, stwierdzili, że starca na krześle już nie ma. Rozejrzeli się zdezorientowani. Ich twarze wykrzywiły się w grymasie przerażenia. Zaczęli rozumieć.
– O kurczę! – krzyknął Robert. – Uciekł w przeszłość?
– To niemożliwe! Może piorun go spopielił?
Nigdzie w pokoju nie widać było śladu ciała. Zniknęła walizeczka z rublami, pudełko i notebook.
– Wziął ze sobą skrzynkę, CD-ROM-y, swój komputer i prawie trzy miliony rubli gotówką. Wtedy go zabili… – wyszeptał Paweł.
– Zabrał rewolwer. Tym razem on będzie lepszy. Szybszy. Boże, co za mętlik. Laufer spoza szachownicy… To on. A pionek?
– Zabije Bogrowa, żeby ten nie zabił Stołypina?
– Tak. Będziemy graniczyć z Chinami, tylko to nie będzie Polska, ale Prywiślanskij Kraj. Wyobrażasz sobie pierwszą wojnę światową z użyciem migów, kałaszy i broni jądrowej? Chyba że wyładowanie energii rozmagnesuje dyski…
– Są zabezpieczone. Cholera! Nie, to jakaś bzdura. Historia jest niezmienna.
Musiał coś zrobić, żeby uspokoić nerwy. Pochylił się i podniósł strzęp z podłogi. Stroną tytułowa bardzo starej gazety. Rozprostował ją machinalnie i krzyknął. „Rzeczpospolita”. Dzisiejsza, ale jednocześnie stara. Pożółkły papier, zaplamiony w setkach miejsc, łamał się i rozłaził w palcach.
– To stąd znał datę – szepnął Robert.
– Historia jest niezmienna! – wrzasnął Paweł.
Nie mógł już nad sobą zapanować. Na starej, jedwabnej tapecie pojawiły się nieoczekiwanie dwie dziury, zaszpachlowane z grubsza gipsem i dwa zbrązowiałe ze starości krwawe rozbryzgi.
– Niezmienna, powiadasz? Założymy się? Minutę temu nie było tych dziur. Teraz są i mają osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt lat! Trzeba uciekać!
– Dokąd niby? Lepiej go łapmy, może będzie jeszcze jeden piorun?
– Burza już odchodzi. Skoczę na dół po piwo. A potem pozastanawiamy się nad tym. Popatrz, minęły już dwie minuty i nic.
– Kup więcej. – Student podał mu banknot.
Trzecia dziura pojawiła się w deskach podłogi. Któryś z kolejnych lokatorów zaszpuntował ją zręcznie kawałkiem gałązki, a ślady krwi wydrapał czymś ostrym.
– Zastrzelił go pod ścianą a potem dobił leżącego – szepnął. – Spiesz się.
Robert wybiegł. Paweł stanął i patrzył przez okno. To przyszło nagle jak fala uderzeniowa, przemodelowało świat. Przed nim, na pustym dotąd placu, stał wielki sobór. Złocone kopuły lśniły w promieniach słońca. A potem pociemniało mu w oczach i poczuł nagły zawrót głowy.
A więc tak to wygląda, zdążył pomyśleć.
Epilog
Cicho tyka zegar. Na stole leżą Warszawskij Dniewnik, piętka od chleba, główka cebuli. Napoczęta litrowa flaszka rosyjskiej wódki załamuje w swoim wnętrzu promienie słońca. Orkiestra gra „Boże, chroń cara”. Natrętne dźwięki marsza przenikają przez potrójne szyby w aluminiowej ramie.
Pawło Krzeszkowski potarł w zadumie bliznę na przegubie dłoni. Powietrze było ciepłe, pachniało wiosną. Przypomniał sobie, jak jeszcze przed kilkoma miesiącami rąbał kilofem zamarzniętą ziemię Kołymy… Ale przecież uciekł. Krzeszkowscy zawsze uciekali. Otworzył okno. Muzyka wypełniła pokój. Wzmacniacz orkiestry musiał mieć imponującą moc. Orszak, torując sobie drogę przez ciżbę za pomocą niewielkiego pola siłowego, zbliżał się do bramy soboru. Na spotkanie cara wyszedł z wnętrza biskup Fiodor. Car Mikołaj IV zsiadł z konia. Z kucyka zręcznie zeskoczył następca tronu. Niewielkie kamery cyfrowe na poduszkach antygrawitacyjnych leciały w górze jak stado ptaszków.
Terrorysta odszedł od okna. Z torby wyjął zwinięty w rulon, ciekłokrystaliczny, rosyjski telewizor. Powiesił go na ścianie i pstryknięciem pilota ustawił kanał rządowy. Stanie w oknie było niebezpieczne. Groziło dekonspiracją. A transmisja leciała na żywo.
Z walizeczki wydobył detonator. Wysunął antenę. Nie miał najmniejszych szans uniknięcia wybuchu. Stłumił w sobie instynkt życia tak jak jego dziadek, gdy wysadzał w powietrze pociąg wiozący cara Michaiła i jak jego ojciec, gdy z pięciolitrową bańką nitrogliceryny rzucał się pod koła limuzyny Aleksandra IV. A teraz trzeci car miał zginąć z ręki człowieka noszącego nazwisko Krzeszkowski. Rewolucyjna dynastia ściera z powierzchni ziemi dynastię panującą. No, prawie ściera, trochę Romanowów zostanie. Ale po obozach i więzieniach jest jeszcze wystarczająco wielu Krzeszkowskich. Trzeci carobójca… Pociągnął z flaszki długi, drażniący łyk wódki.
– I Boh trojcu lubit – zażartował.
Dostrzegł figurkę szachową leżącą pod ścianą. Podniósł ją i otarł rękawem z kurzu. Czerwony lakier odpadał, krusząc się na długie, cienkie wióry. Postawił ją na stole. Na Kołymie grywali czasami w szachy w niedziele, w dni wolne od pracy w kopalniach złota i uranu. Zdziwiło go, że pionek jest czerwony.