Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Agent przez chwilę toczył ze sobą ciężką walkę.

– Nie, dzięki.

– Dobra, rób, jak uważasz, ja tylko ściągnę sygnety i może jakiś zegarek.

Stiepan w zadumie popatrzył na swój. Tłukli się w tych zafajdanych lochach już czwartą godzinę. I nic. Nawet nie dotarli do Sadowego Kolca. Rozmyślania przerwało mu delikatne wibrowanie ścian. Coś przetoczyło mu się nad głową.

Dotarliśmy, poprawił się w myślach.

– Da się zejść głębiej? – zapytał.

– Tak. Musimy przejść jeszcze koło kilometra, zanim znajdziemy szyb na tamten poziom.

Kula, która nadleciała z ciemności, trafiła Stiepana w plecy. Kamizelka kuloodporna zatrzymała ją, ale tylko trochę zamortyzowała uderzenie. Bolało jak diabli…

Padli na ziemię.

– Hieny, wampiry czy grabarze? – zaciekawił się agent, regulując noktowizor.

– ONI!

Obraz wyostrzył się. Kanałem sunęło coś, co przypominało hipopotama. Monstrum otaczało kilku ludzi. Iwańczuk i Szczur dali ognia. Grad pocisków uderzył w pokrytą czymś w rodzaju szczeciny skórę i spadł na ziemię.

– Wycofujemy się – krzyknął Stiepan.

Zapadli w boczny korytarz. Szczur wyciągnął z torby minę z zapalnikiem naciągowym.

– Spróbujemy? – zagadnął.

Wychylił się zza rogu. Bestia była blisko. Dzieliły go od niej najwyżej dwa metry. Otaczało ją coś dziwnego. To, co w pierwszej chwili wziął za szczecinę, było w rzeczywistości lekko fosforyzującym fraktalem.

– Szybko! – krzyknął do towarzysza.

Wycofali się jeszcze kilkanaście metrów. Obcy zablokował swoim cielskiem całą szerokość korytarza i usiłował wcisnąć się za nimi. Nie zwracając najmniejszej uwagi na ładunek i linkę, parł niczym wielka dżdżownica. Wreszcie detonator zadziałał. Wychylili się, aby zobaczyć, jaki efekt przyniosły ich działania. Korytarz pokryty było kożuchem gwałtownie burzącej się cieczy. Z samego potwora zostały smętne, rozkawałkowane ochłapy.

– Załatwiliśmy go – odetchnął z ulgą łowca.

– Ciekawe, ile za jego głowę byś dostał? Dobra. Trzeba znaleźć dziurę, z której wyleźli, i zejść do stacji.

– Nie mamy więcej ciężkiej broni.

– Mam cztery granaty. Zresztą nie sądzę, żeby był to sam obcy.

– To co, do licha?

– Nie wiem. Piesek pilnujący wejścia, może żywy czołg. To nie było specjalnie inteligentne.

– Może po prostu obca inteligencja.

– Jeśli obca inteligencja nakazuje pchać się do zbyt ciasnych dziur i wystawiać na atak, tym lepiej dla nas.

– Coś w tym jest.

Ruszyli korytarzem. Niebawem znaleźli dziurę, prowadzącą gdzieś w głąb. Zeszli po drabince. W korytarzu panowała cisza. Licznik w plecaku Stiepana zaczął ćwierkać.

– Tu jest skażenie? – zdziwił się.

– Tak, to siłownia jądrowa.

– Mamy pod Moskwą elektrownię jądrową i to opanowaną przez obcych?

– Nie skończyli jej. Byłem tu sześć miesięcy temu i nikogo nie zastałem. Zrobili ją za Chruszczowa. Nigdy chyba nie została uruchomiona, ale jest tu lekkie skażenie.

Ruszyli korytarzem. Radiacja rosła z każdym krokiem. Wreszcie się zatrzymali.

– To się zaczyna robić niebezpieczne – powiedział agent. – Nie ma innej drogi?

– Jest, ale jeszcze gorsza. To rura od awaryjnego zrzutu pary. Tam to dopiero jest skażenie. Mieli wypadek przy próbnym rozruchu.

– Załatwimy się, jeśli będziemy dalej szli. Ile jeszcze?

– Sto, może sto pięćdziesiąt metrów.

– Dobra. Najlepiej by było, gdybym dalej poszedł sam. Nie chcę cię narażać.

– Jestem silny, pomogę w razie czego.

– Więc się pospieszmy.

Korytarz zakręcał kilkakrotnie. Ściany obłaziły z farby. Za każdym zakrętem promieniowanie było silniejsze. Niebawem znaleźli się przed ciężkimi, stalowymi wrotami. Niegdyś wyposażone były w zamek kodowy, ale teraz znajomość kodu nie okazała się już potrzebna, bowiem drzwi stały otworem. Weszli do sporej dyspozytorni.

Opuszczono ją całe dziesięciolecia temu. Pod ścianami leżało kilka wysuszonych ciał, ubranych w resztki białych fartuchów. Trupy nadgryzione zostały przez szczury.

– Pracownicy – wyjaśnił przewodnik, ale nie zagłębiał się w temat.

Licznik terkotał jednostajnie, wskazówka przekroczyła podwójną czerwoną kreskę. Wreszcie uchylili kolejne stalowe drwi. Dawne pomieszczenie reaktora zawalone zostało czymś w rodzaju szarej przędzy. W dole pod nimi leżały dziwne kształty, przywodzące na myśl kokony. Wydawały się zmieniać swoją konsystencję i kolor.

Cofnęli się. Cisnęli w dół swoje granaty, a potem puszkę z gazem i zatrzasnęli drzwi. Eksplozja zatrzęsła nimi, ale się nie otworzyły. Rozległ się syk i kolejne wybuchy.

Uciekali. W dyspozytorni przystanęli na chwilę. Nadal słyszeli tylko swoje oddechy. Tam, gdzie wybuchły granaty, coś kotłowało się przez kilka sekund i zaraz znieruchomiało.

– I to wszystko? – zapytał Szczur nieśmiało.

– Cholera wie. Miejsce namierzone, ewentualnych niedobitków niech szukają komandosi. My swoje zrobiliśmy. Wynosimy się stąd.

Ruszyli korytarzem i niebawem trafili na szyb wentylacyjny. Wspinali się nim dwanaście metrów do góry. Tu znaleźli boczny wlot i po chwili byli w tunelu metra.

– Kolcowaja – powiedział ze wzruszeniem Szczur. – Która godzina?

– Druga w nocy. Poszukajmy jakiejś stacji, stamtąd wyjdziemy na górę.

Powietrze było tu znacznie lepsze niż tam, w dole. Oddychali pełną piersią. Niebawem dotarli do stacji Nowosłodowskaja. Stiepan wygrzebał z kieszeni monetę i wrzucił ją do automatu. Wypadła paczka papierosów. Zapalił jednego, drugim poczęstował Szczura. Potem podszedł do budki telefonicznej i zadzwonił do sztabu. Nikt nie podnosił słuchawki.

– Dziwne – stwierdził. – Powinien siedzieć dyżurny.

– Może akurat się zachlał. Ale na górze złapiesz taksówkę.

– Daj spokój, tak cuchnę, że żaden taksówkarz mnie nie weźmie.

Wdrapali się po unieruchomionych schodach na górę. Wejście do stacji zamknięte było na głucho, ale znaleźli boczne, przeznaczone dla pracowników. Po chwili sforsowali niezbyt wymyślny zamek.

– No cóż, do zobaczenia, kumplu – powiedział Szczur. – Pójdę na Kremlowską, wezmę nagrodę.

– A ja pójdę górą. Może wdepnę do amerykańskiej ambasady. Niech mi postawią kielicha.

Ścisnęli sobie dłonie. Stiepan czuł, że będzie mu brakowało towarzystwa, ale poprzysiągł sobie właśnie nie włazić pod Moskwę głębiej niż na poziom metra. Pchnął drzwi. Po chwili zatrzasnął je i pobiegł za oddalającym się Szczurem. Łowca odwrócił się, zdziwiony.

– Co się stało?

– Oni. Wylądowali… – Głos byłego policjanta załamał się.

– Chodź, możesz zamieszkać u mnie.

Po chwili pochłonęła ich aksamitna ciemność.

Strefa

Ihor Biłyj zatrzymał swojego zdezelowanego UAZ-a przed bramą z pociemniałego drewna. Obok smętnie przechylała się budka strażnicza. W obie strony ciągnął się pas zardzewiałych zasieków z drutu kolczastego. Przed nim na bramie wisiała tablica.

WNIMANIE! OPASNAJA ZONA!

Skrzywił się lekko. Od dawna powinni ją wymienić na nową. Z napisami po ukraińsku albo przynajmniej dwujęzyczną. Ale to nie leżało w jego kompetencjach. Nie musiał nawet wysiadać z samochodu. Wartownik sam do niego podszedł. Chwiał się lekko, pewnie znowu pił. Ihor rzadko używał tej bramy, zazwyczaj wjeżdżał bezpośrednio z sektora, ale strażnik go poznał. Wszyscy go tu znali.

– A, pan Biłyj – powiedział na powitanie.

– No, ja.

– Znowu pan jedzie do Strefy? To niezdrowo.

Biłyj potrząsnął wiszącą mu na piersi kliszą.

– Jeszcze nie sczerniała – powiedział. – Wykonuję swoje obowiązki i płacą mi za to. Masz prognozę meteo?

– Padało na wschód od Czarnobyla. Pył wrócił na ziemię i w powietrzu nie ma specjalnie dużo izotopów.

– Ile dzisiaj osób w Strefie?

– Jakieś półtora tysiąca. Zaczęły się prace przy mogilniku na jedenastym kilometrze.

78
{"b":"100370","o":1}