Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Najwięcej przypadków odnotowaliśmy w dzielnicy Bryggen. Właściwie prawie wszystkie.

– Co to za miejsce?

– Właśnie tam idziemy. – Uśmiechnął się Armauer. – Sam zobaczysz.

Minęli kościół i wyszli na nadbrzeże. Od zatoki wiał przenikliwy, lodowaty wiatr. Paweł szczelniej zawinął się w kożuch. Obok ciągnęły się drewniane, wysokie, wąskie budynki. Na parterach najczęściej były sklepy, wyżej światła w oknach świadczyły, że i tam mieszkają ludzie.

– Stara portowa dzielnica, założona jeszcze za czasów niesławnej pamięci Hanzy – wyjaśnił Hansen. – Tędy.

Skręcili w wąski, wyłożony drewnem zaułek, wgryzający się między domy. Szli coraz dalej, potem weszli w przecznicę. Przed nimi otwierały się przejścia i pasaże w głąb labiryntu.

– Mamy związane ręce – westchnął Hansen nieoczekiwanie. – Z całą pewnością spora część żyjących tu ludzi jest chora. Gdybyśmy mogli wygonić ich wszystkich na plac i zbadać jednego po drugim… Ech. Na szczęście coraz więcej ludzi zdaje sobie sprawę z tego, czym jest trąd.

Zatrzymali się przed bocznym wejściem do jednego z domów. Hansen zastukał w drzwi. Zaraz im otworzono. W sieni było dość ciemno, ale po chwili ktoś pchnął drzwi, prowadzące w głąb domu. W następnym pomieszczeniu płonęło kilkanaście świec.

– Lars Olafsen, handel rybą – przedstawił się gospodarz, ściskając Skórzewskiemu dłoń.

Nie musiał się przedstawiać. Woń suszonych tusz dorszowych wgryzła się nawet w ściany…

– Paweł Skórzewski.

– Rosjanin? – zaciekawił się kupiec.

– Polak – sprostował Paweł z godnością.

– Lekarz – wyjaśnił Hansen. – Przyjechał do nas poznać metody walki z chorobą.

– Zapraszam dalej.

Weszli po wąskich schodkach na piętro. Wnętrze domu stanowiło plątaninę niewielkich pomieszczeń, schodków prowadzących w górę i w dół. We wszystkich pokojach w podłodze i na suficie umieszczono niewielkie, drewniane klapy.

– Po co to? – zagadnął Skórzewski.

– Na wypadek pożaru – poważnie wyjaśnił właściciel. Mówił po niemiecku niemal bez akcentu. – Przed stu laty żywioł ognia pochłonął większą część miasta. Dlatego z prawie każdego pomieszczenia są dwa wyjścia. Domy są też połączone, aby w razie czego można było uciekać przez sąsiedni.

Paweł pokiwał głową i o nic już nie pytał. Przeszli do niedużej izby z oknem wychodzącym na port. Gospodarz zapalił kilka świec i w pokoju pojaśniało. W jedną ze ścian wpuszczone było łóżko, zasłonięte podniesioną w tej chwili klapą. Druga umożliwiła przejście z łoża do kolejnego zapewne pomieszczenia. Nawet gdyby pożar zaskoczył ich we śnie, są gotowi do ucieczki… Skórzewski już wiedział, dlaczego tu nie używa się lamp naftowych. Weszła gospodyni, wysoka, z pięknym, rudym warkoczem, wniosła parawan z rzeźbioną ramą i postawiła go pod jedną ze ścian. Armauer wyjął z torby kilka strzykawek, pudełka z jakimiś szpilkami oraz parę nicianych rękawiczek i miskę. Nad płomieniem palnika spirytusowego starannie opalił igły w drewnianych oprawkach.

– Poprosimy pierwszych pacjentów – powiedział do kupca.

– W takim razie ja pierwszy. – Lars uśmiechnął się lekko, po czym zniknął za parawanem. Wyszedł po chwili prawie nagi.

Armauer patrzył na niego przez dłuższą chwilę. Skórę kupca pokrywały piegi, ale po za tym nie budziła podejrzeń.

Kiwnął głową.

– Panu nic nie dolega…

Olafsen ubrał się i wyszedł. Po chwili pojawiła się jego żona. Rozebrała się, stanęła przed lekarzami w samej bieliźnie. Na łopatce miała dziwną, różową plamę. Hansen przypatrywał się jej przez chwilę, a potem sięgnął po igłę.

– To stara blizna po oparzeniu – zaprotestowała.

– Panie kolego… – zwrócił się do Pawła. – Proszę nakłuć kilka razy na głębokość trzech milimetrów.

Sam stanął przed kobietą i wbił spojrzenie w jej twarz. Skórzewski przesunął igłą nad płomieniem świecy i delikatnie ukłuł jej skórę. Pisnęła. Powtórzył w innym miejscu. Tym razem cicho krzyknęła.

– Jest reakcja źrenic – powiedział spokojnie Hansen – Bolało ją.

– Pewnie, że bolało – jęknęła po norwesku. – Oprawcy!

– Proszę się nie obrażać. – Hansen spróbował się uśmiechnąć. – Musieliśmy sprawdzić.

Po chwili jej miejsce zajęła piętnastoletnia córka gospodarza. Wstydziła się bardzo, ale doktor już po chwili machnął ręką. Na jej ciele nie było widać żadnych podejrzanych znamion. Następna była młoda, może trzynastoletnia służąca. Na małej, nierozwiniętej jeszcze piersi miała kilka niewielkich, białawych plamek. Hansen nakłuwał je ostrożnie szpilą. Dziewczynka nawet nie drgnęła. Zagryzł wargi.

– Zrobimy dodatkowy test – rzucił w stronę Skórzewskiego.

Wyjął z torby niewielki pędzelek i posmarował skórę badanej ciemnym płynem.

– To nalewka jodowa – wyjaśnił. – Teraz pudrujemy mąką kartoflaną.

Wyjął z niklowanego pudełeczka strzykawkę i z butelki naciągnął odrobinę jakiejś substancji.

– Pod skórę zastrzykniemy jedną dziesiątą centymetra sześciennego jednoprocentowego roztworu pilokarpiny. Pilokarpina powoduje gwałtowne poty. Pod wpływem słonego potu wytrąci się jodek, co powinno na zabielonym ciele dać charakterystyczne czarne lub ciemnobrunatne kropki.

Pierś służącej pokryła się drobnymi, czarnymi punkcikami. Norweg uśmiechnął się do niej.

– Już po strachu – powiedział. – Jesteś zdrowa.

– Bogu dzięki – szepnęła cicho.

– Na czym konkretnie polega ten test? – Nie zrozumiał Paweł.

– Skóra dotknięta trądem nie wydziela potu – wyjaśnił Armauer.

Służąca ubrała się i zniknęła. Wszedł chłopak, pracujący przy przenoszeniu paczek z magazynu do kantoru. Zaledwie zdjął koszulę, twarz Hansena ściągnęła się ponuro. Rozległe plamy znaczyły większą część pleców chłopaka. Ciało w zaatakowanych miejscach napuchło i odbarwiło się.

Lekarz znowu użył szpilki. Nakłuwany syczał z bólu za każdym razem.

– To jakiś liszaj – mruknął Hansen. – Zapiszemy maść cynkową, ale…

Wykonał próbę z nalewką jodową. Wreszcie wyciął kawałek skóry i umieścił go w małym, blaszanym pudełku.

– Powinniście go dorwać – mruknął chłopak, wychodząc.

Ostatnią z długiego szeregu badanych była starsza wiekiem kucharka. Sądząc po jej nader obfitych kształtach, kosztowała większości przyrządzanych przez siebie potraw. Skórę pokrytą miała dość gęsto pieprzykami, ale także nie widać było na niej nic podejrzanego.

– Ludziska na targu mówią, że Dziadek Trąd znowu krąży po mieście – powiedziała, gdy zakończyli badanie i ubierała się za parawanem. – Musicie go złapać.

– Dziadek Trąd – westchnął Hansen.

– Widzieli go ludzie, kilka dni temu o zmroku przeszedł przez targ rybny. Szedł w stronę Bryggen.

– To tylko wymysł. Może rzeczywiście krąży po mieście jakiś włóczęga chory na trąd, którego należałoby złapać, ale nie ma on nic wspólnego z zarazą.

– Ja wiem – westchnęła. – To tu, w mieście założonym przez niemieckich kupców, zaraza z Lewantu pojawiła się po raz pierwszy. Dlatego tu przybył… Między drewnianymi domami czuje się najlepiej. Wszystko wygląda jak w czasach, gdy przybył. Nosi szeroki, skórzany kapelusz, jak kupiec z czasów Hanzy. Z twarzy podobno zostały mu tylko oczy. Może przydałby się do tego ksiądz – powiedziała. – Katolicki ksiądz, oczywiście.

– Świetnie – mruknął Hansen. – Skoro tak… To jak niby mam go zabić? Ducha nie można złapać.

– Zobaczyłeś jako pierwszy na świecie bakterie trądu, doktorze. Może wkrótce wypichcisz lekarstwo. – Uśmiechnęła się. – On się ciebie boi. On cię nienawidzi. On cię będzie śledził. Może któregoś dnia dotknie cię zaraza…

Lekarz wzdrygnął się.

– Chodźmy – powiedział do Skórzewskiego. – Ten dom jest, na szczęście, całkowicie czysty.

Zapadł już zmrok. Hansen wyjął z torby niewielką latarkę i zapalił umieszczoną w niej świeczkę. Ruszyli przez wykładane pociemniałym drewnem zaułki.

– Gdyby w tym mieście faktycznie miały żyć duchy, mieszkałyby właśnie tutaj – powiedział, rozglądając się po pnących się ku górze ścianach.

5
{"b":"100370","o":1}