– Czym mogę służyć, panowie doktorzy? – zapytał.
Miał ochrypły głos. Trąd zaatakował błony śluzowe i teraz przeżerał struny głosowe.
– Mam tu nowy preparat. – Lekarz uniósł butlę. – Może zadziałać, ale może też być niebezpieczny dla zdrowia.
– Chcecie go na mnie wypróbować? – Uśmiechnął się chory. – Jestem dla was zwierzęciem, kawałkiem mięsa, które można pokroić… Gdzie te czasy, gdy lekarze szczepili sobie dżumę lub cholerę, by tym skuteczniej badać rozwój i sposoby przenoszenia się choroby?
– Nie wstrzykniemy tego bez twojej zgody.
– Kłuj. – Wyciągnął zniekształcone ramię, pokryte guzami. – I tak nie czuję bólu…
Hansen wykonał kilka zastrzyków po ćwierć centymetra sześciennego.
– Wystarczy – powstrzymał go Skórzewski. – Nie zapominaj, że trzecia część grama arszeniku zabija człowieka.
– Arszenik mi wstrzykujecie. – Pokiwał głową chory. – A ja nim trułem szczury w piwnicy… Wpadnijcie rano, jeśli jeszcze będę żył, to powiem wam, czy pomogło.
Wrócili do laboratorium.
– Chyba się wygłupiłem – mruknął Hansen. – Jeśli nie ma czucia w ręce, to prawdopodobnie jego nerwy już nie istnieją. Jednak musieliśmy spróbować.
– Demon choroby – westchnął Paweł. – Chyba chwilowo jest górą…
– W końcu musi przegrać. Jeśli to nie ja wynajdę odpowiednie remedium, po mnie przyjdą następni.
Skórzewski poczuł się nagle bardzo zmęczony.
– Pora spać – powiedział.
Wdrapał się do swojego pokoju i umył starannie. Zapach rozpadającego się ciała nie chciał ustąpić. Jak gdyby straszliwa woń wgryzła mu się w skórę. Nim zasnął, popatrzył przez okno. W zaułku nie było nikogo, tylko wiatr przetaczał po ulicy tumany śniegu.
***
Jedli śniadanie w restauracji. Dzień był ładny, wiatr ucichł i wyjrzało słońce.
– Wygłupiliśmy się w nocy – powiedział doktor Hansen, smarując kawałek chleba masłem.
– Dlaczego?
– Nawet jeśli wstrzyknięcie arszeniku pozabija mu leprę, to i tak komórki jego skóry i kości, a zapewne także i mięśni, są już zbyt mocno uszkodzone.
– Podamy mu preparat wapniowy wedle mojej receptury i żelatynę dla wzmocnienia tkanki chrzestnej i łącznej, do tego tran, dla ogólnego…
– Może, jeśli część komórek pozostała zdrowa, rozmnożą się…
– Zobaczymy.
W tym momencie do restauracji wpadł doktor Danielsen.
– Panie kolego – zwrócił się do Armauera. – Chyba mają kolejny przypadek trądu na mieście!
Doktor zabrał z talerza niedojedzoną kanapkę i zawinął ją w serwetkę. Skórzewski pośpiesznie dopił kawę. Nie smakowała mu, w Norwegii zamiast parzyć kawę gotowali ją, ale pomogła mu mimo wszystko odpędzić ponure myśli.
– Gdzie to się stało? – zapytał w biegu Hansen.
– Na pensji.
– O mój Boże!
Zabrał ze szpitala tylko torbę lekarską i już po chwili biegli, ślizgając się na zaśnieżonych uliczkach. Doktor Danielsen został w klinice. Niebawem dotarli do sporego budynku, mieszczącego internat. W drzwiach przywitała ich ponura kobieta o płonącym bojowo obliczu.
– Zabierzcie ją! – wrzasnęła histerycznie. – Zaraza!
– Niech się pani uspokoi! – huknął na nią Hansen. – Dzieci patrzą! Gdzie ona jest?
Machnęła dłonią. Weszli przez bramę na niewielkie podwórko zabudowane szopami. Przed drzwiami jednej z nich stał pedel, uzbrojony w starą strzelbę kapiszonową. Lekarz na ten widok wykrzywił pogardliwie wargi. Odepchnął go i otworzył drzwi. W kącie siedziała skulona dziewczynka mogąca mieć około szesnastu lat. Ubrana była w sukienkę i skórzane kapcie. Popatrzyła na niego jak zaszczute zwierzę. Przerażenie wykrzywiło jej rysy.
– Zabierz ją! – zawyła dyrektorka, która przyczłapała tu za nimi.
Spojrzał na nią ostro.
– Na dworze jest piętnaście stopni mrozu, a ona siedzi w szopie, ubrana tylko w sukienkę! – krzyknął. – Czy pani rozum postradała! Proszę natychmiast przynieść jej płaszcz, czapkę i buty.
Wszedł do szopy. Dziewczynka z przestrachu skuliła się jeszcze bardziej.
– Nie bój się – powiedział. – Jestem lekarzem. Nazywam się Armauer Hansen.
Opanowała się w jednej chwili, a może na skutek szoku ogarnęło ją otępienie?
– Słyszałam o panu. – Zrobiła się blada jak ściana. – Mam na imię Vanja. Vanja Lunden.
Paweł też się przedstawił. Po chwili wrócił cieć. Niósł ubranie Vanji na widłach. Rzucił je na klepisko, a sam wycofał się na bezpieczną odległość i zaczął dezynfekować gardło anyżówką. Hansen pomógł dziewczynce się ubrać.
– Idziemy tam? – zapytała.
– Tak, ale nie martw się. Zbadam, co ci naprawdę dolega. Może to nic takiego.
Cieć przyniósł, znowu na widłach, jej walizkę. Gdy wychodzili, na podwórzu dyrektorka właśnie polewała naftą wyrzucone przez okno łóżko i pościel.
– Niech pani nie zapomni wymyć wrzątkiem ścian i podłogi – poradził jej życzliwie Hansen. – I, oczywiście, należy spalić tę szopę. – Oczy błysnęły mu złośliwie.
Nie wątpił, że posłucha. Poszli. Zaraz za bramą lekarz przystanął gwałtownie.
– Nie możemy jej prowadzić na oczach całego miasta – powiedział. – Jeśli to nie trąd, to i tak potem będzie napiętnowana przez sam fakt pokazania się w naszym towarzystwie.
– Weźmy sanki – zaproponował Skórzewski.
– Akurat. Już widzę, jak mnie tu ktoś podwozi. Może grabarz karawanem. Zrobimy inaczej. Wy idźcie do szpitala. A ja pójdę okrężną drogą. Ciebie nikt tu jeszcze nie zna.
Paweł uśmiechnął się lekko. Ruszyli we dwójkę.
– Pozwoli mi pan uciec? – zapytała po niemiecku.
Poczuł się, jakby dostał obuchem siekiery w łeb.
– Wybacz – powiedziała. – Może to nic nie jest. Zresztą doktor gdzieś tam idzie, a bez pieniędzy nie dotarłabym do mojej wsi.
Skinął głową.
– Pozwoliłby pan – powiedziała z nieoczekiwaną pewnością. – Policzymy kroki. Podobno będzie ich dwa tysiące pięćset osiemdziesiąt trzy.
– Osiemdziesiąt sześć – sprostował. – Poza tym kawałek już przeszliśmy.
– Liczmy.
Szli w milczeniu. Liczyli. Vanja była bardzo blada i trochę jej chyba miękły kolana. Szła wolno, mimo to szpital zbliżał się nieubłaganie. Spory kawałek za nimi sunął Hansen. On też liczył.
– Zgadza się – szepnęła, gdy zatrzymali się przed bramą.
– To niemożliwe – powiedział w zadumie. – Do pensji jest znacznie dalej niż do Bryggen. Obojgu nam wyszło tyle samo, a przecież ja mam dłuższe nogi i robię większe kroki.
– Może to wskazówka. – Uśmiechnęła się. – A więc tak wygląda piekło? – Dotknęła bramy.
Nagle jej twarz wykrzywiła się strachem. W oczach pojawiły się łzy. Skórzewski delikatnie ją popchnął, otwierając jedno skrzydło. Weszli na dziedziniec. Zawinięty w szare płótno kształt w kącie jeszcze nie zdążył pokryć się szronem. Oswald, który się powiesił… Po chwili dogonił ich Hansen. Weszli do budynku przez drzwi po drugiej stronie dziedzińca. Znajdowała się tu rozmównica, kilka pokoi dla personelu i drugie laboratorium.
– Poczekajcie chwilę – powiedział Hansen i wybiegł, zostawiając ich w gabinecie zabiegowym.
Paweł popatrzył przez okno. Doktor dobiegł do drzwi szpitalnego kościoła i, padłszy na kolana, zaczął się modlić. Vanja zdjęła z siebie kożuszek, pomógł jej powiesić go na wieszaku. Sam też zdjął płaszcz. Wrócił Armauer.
– Rozbierz się – polecił, wskazując parawan.
Po chwili stanęła przed nimi w samej bieliźnie i skarpetkach. Zaczerwieniła się i spuściła oczy.
– Gdzie? – zapytał.
Odwróciła się, ukazując plecy. Pokrywały je dziwne, podeszłe płynem surowiczym pęcherze. Wziął do ręki szpilkę i ostrożnie nakłuł okolicę jednego z nich. Pisnęła.
– Jeszcze chwilę, młoda damo – poprosił.
Ukłuł ją jeszcze kilkakrotnie. Za każdym razem podskakiwała. Wyjął z szafki skalpel i, opaliwszy go nad płomieniem kuchenki spirytusowej, wyciął jej skrawek skóry. Paweł, obznajomiony z metodą przygotowywania roztworu, rozpuścił odrobinę atramentu w wodzie.