Przewodnik doczekał się dotąd jedenastu wydań. Każde jest, oczywiście, drobiazgowo aktualizowane. W miarę, jak gęstnieje wokół stolicy ZSRR sieć ośrodków obrony przeciwrakietowej, zakładów zbrojeniowych oraz rezerwatów i daczy wysokich rangą towarzyszy z politbiura, niektóre miejscowości znikają z wykazu, a trasy zwiedzania ulegają pewnym modyfikacjom. Warto zawsze korzystać z najnowszego wydania.
Najlepiej zdobyć je w klubach pieszego turysty. Jedynym mankamentem jest wysoka cena tego dzieła, sięgająca zawrotnej sumy osiemdziesięciu rubli. Ta cena nie powinna jednak dziwić. Oprawa z wodoodpornego brezentu, grzbiet szyty nylonową nicią, bezkwasowy, cienki papier i amerykańska farba drukarska bardzo podnoszą koszty publikacji. Jednak wydawca i tu poszedł na daleko idące ustępstwa. Jeśli do klubu przyniesiemy nieaktualne już wydanie, za nowiutkie, prosto spod prasy drukarskiej, zapłacimy tylko pięć rubli.
Każdy nabywający przewodnik zostaje też automatycznie członkiem Stowarzyszenia Turystów Pieszych, co pozwala na zniżki przy zakupie innych wydawnictw oraz możliwość zapisania się na społeczne listy uprawnionych do nabycia prawdziwych chińskich namiotów! (Dlatego też poproszą nas o okazanie dowodu tożsamości.) Warto też wiedzieć, iż posiadanie wydań sprzed 1968 roku traktowane jest jako szpiegostwo i karane bez litości.
Ciekawe, czy profesor Filipow wiedział o tym zarządzeniu, gdy za jedyne dwieście rubli na pewnym moskiewskim bazarze kupował od bukinisty Icka wydanie z roku 1928…
***
Z dworca kolejowego Moskwa II lub stacji Tiekstilszcziny należy pojechać podmiejską kolejką na południe. Po mniej więcej pięćdziesięciu minutach pociąg zatrzyma się na niewielkim przystanku Staronikolskoje tuż poza granicami administracyjnymi stolicy. Wokoło rozciągają się brzozowe zagajniki i tylko gdzieniegdzie pomiędzy nimi majaczą jeszcze domki kolejarskie, zbudowane przed rewolucją. Wszystkie stoją w odległości nie większej niż kwadrans drogi od stacji, więc niebawem znikną Wam z oczu. Musicie skierować się na zachód, w kierunku widniejących na horyzoncie wzgórz.
Po około godzinie marszu dotrzecie do kołchozu we wsi Kachowka. Ludność tu rozmnażała się dość chaotycznie i bez ograniczeń, toteż na jedynej błotnistej uliczce pomiędzy barakami napotkacie dzieciaki płci obojga umorusane, zasmarkane, obesrane. Opieka nad nimi spada na barki miejscowej organizacji pionierskiej, posterunku milicji i OGPU oraz terenowego oddziału Komsomołu, jednak niewiele mogą one tu wskórać. Mieszkańcy rekrutują się bowiem prawie wyłącznie z byłych i obecnych wrogów ludu. We wsi oczywiście nie ma sklepu. Zapasy żywności radzimy zrobić jeszcze w Moskwie.
Przejdźcie przez osadę możliwie szybko i wdrapcie się na wzgórze. Dobrym punktem orientacyjnym będą ruiny cerkwi. Zbudowana z czerwonej cegły i białego, wapiennego kamienia, stanowi bardzo charakterystyczny element krajobrazu. Na murach znajdują się interesujące resztki fresków ze scenami zabobonów religijnych. Za świątynią zaczyna się rozległy zagajnik. Tubylcy nazywają to miejsce Diabelskim Lasem, choć nazwa ta nie figuruje na oficjalnych mapach (patrz mapka nr 28). Koło ruin odnajdźcie ślady brukowanej kocimi łbami drogi. Diabelski Las porastają stuletnie świerki. Rosną gęsto, tworząc zbity gąszcz, określany przez leśników mianem ostoi zwierzyny. Około sześciu kilometrów od wsi droga dociera nad spory, zarośnięty trzcinami staw. Tamże znajdziecie pozostałości spalonego w czasie wojny domowej pałacu.
Setki ton żelaza, szyny, resztki dziwnych urządzeń i rur, poniewierających się ciągle w tym miejscu, świadczą dobitnie, jakie sumy była gotowa wydawać przedrewolucyjna burżuazja na realizację swoich idiotycznych zachcianek, nim burza rewolucji zmiotła ją na śmietnik historii.
Okolice Moskwy – przewodnik
pieszego turysty, wyd. II, 1928
***
Poranek był chłodny, pomiędzy drzewami wisiały języki mgły. Idący drogą młody człowiek wyjął z torby mapę i przez chwilę porównywał ją z okolicą. Uśmiechnął się do swoich myśli. Wiał zachodni wiatr, powoli rozpraszając opary. Turysta minął zabagniony, zarosły trzciną staw. Przez chwilę podziwiał zamarłe na zawsze koło wielkiej pompy. Pas transmisyjny nie istniał od dziesięcioleci, ale w gąszczu krzaków spoczywała jeszcze potężna, parowa lokomobila. Rury doprowadzające wodę biegły chyba pod ziemią. A zatem pałac był już niedaleko. Młodzieniec poprawił grube parciane paski wyładowanego plecaka i ruszył dalej. Niebawem jego oczom ukazało się gruzowisko. Wyjął plan i przez dłuższy czas porównywał resztki murów z rysunkiem na pożółkłym ze starości papierze.
– Domek ogrodnika – wydedukował wreszcie.
Zaraz obok podłużny garb znaczył miejsce, gdzie niegdyś stał mur otaczający posiadłość. Dawny podjazd zarosły gęsto brzozy. Wędrowiec zatrzymał się przed resztkami kamiennych ścian. Tynk odpadł już dawno, lecz ceglane łuki trzymały się jeszcze, dając pewne wyobrażenie o przebrzmiałej wspaniałości rezydencji.
Młody człowiek z ulgą zrzucił z barków ciężki pakunek. Pomachał chwilę ramionami, aby przywrócić krążenie i śmiało przeszedł przez ziejący w murze otwór dawnych drzwi. Z reprezentacyjnego holu zostało niewiele. Spod warstwy gleby i ściółki wystawały kawałki muru, a pomiędzy sosenkami sterczała dumnie marmurowa kolumna. Płomienie, które strawiły dom, oblizały ją, znacząc powierzchnię plamami wapna.
Pomieszczenia po lewej stronie uległy prawie całkowitemu zniszczeniu, ze stosów gruzu nie sposób było wydedukować pierwotnego rozkładu sal.
Mężczyzna wrócił przed drzwi i, wyszukawszy niewielką polankę, spokojnie rozbił wydobyty z plecaka namiot. Teraz pozostawało czekać. Nie tracił czasu. Wybrał z trawy kawałki cegieł i ułożył z nich nieduży krąg – miejsce na przyszłe ognisko. Okopał namiot i nazbierał duży stos chrustu na opał.
Było koło południa, gdy z oddali dobiegł go warkot silnika.
***
Jakoś w początku 1896 roku, wkrótce po zakończeniu moich prac w Rumunii, gdzie instalowałem piece grzewcze w zamkach królewskich w Siniaja (za co byłem odznaczony medalem złotym), zgłosił się do mnie rosyjski uczony-amator hrabia Kokuszew. Zapytywał, czy potrafiłbym zrobić lampy łukowe o mocy światła pięciu tysięcy świec. Odpowiedziałem mu, że robota to poważna, jednak jej wykonanie trudności specjalnej nie nastręcza. Zamówienie jednak okazało się znacznie poważniejszym niż pierwotnie sądziłem, hrabia bowiem lamp zamówił grubo ponad dwieście. Jeździłem co kilka tygodni na Ukrainę, gdzie w szczerym stepie budowy słupów i instalacji lamp pilnowałem. Tamże wznieść musieliśmy baraki, które by pomieściły stację dynamomaszyn mojej konstrukcji, potężniejszych jeszcze niż te dostarczające prądu dla lwowskich tramwajów.
Pytałem oczywiście hrabiego, w jakim celu taką iluminację stepu robi, on zaś odpowiedział, że to dla komunikacji z Marsyjanami. Śmiały ten pomysł nie przyniósł jednakowoż skutków. Po roku niepowodzeń hrabia lampy sprzedał magistratowi Kijowa, dla ulic oświetlenia i już do tego nie wracał.
Inż. F.D. Rychnowski, Rozliczne przykłady
mojej działalności zagranicznej, Lwów 1923
***
Stary, zdezelowany UAZ, będący własnością instytutu astronomii, zatrzymał się na brukowanej drodze koło resztek pałacowego muru. Profesor zeskoczył na gruby mech i wyciągnął z tyłu worek ze sprzętem obozowym.
– Kiedy po was przyjechać, towarzyszu profesorze? – zapytał kierowca
– Równo za pięć dni – powiedział uczony. – Tyle czasu mi wystarczy…
Zabrał drugi worek, a potem jeszcze szpadel i kilof. Samochód zawrócił i odjechał, pozostawiając w powietrzu mgiełkę spalin. Uczony dźwignął pakunki i ruszył w stronę pałacu, wypatrując jednocześnie dogodnego miejsca na obozowisko. Nieoczekiwanie prawie wpadł na szary, połatany, wojskowy namiot. Przed namiotem młody człowiek układał kopczyk chrustu na ognisko.