– A niech mnie – mruknął naukowiec zaskoczony. – Nie spodziewałem się…
– Witajcie. – Uśmiechnął się młodzieniec. – Turysta zapewne?
– Jestem akademik Filipow – wyjaśnił z godnością.
– Ten słynny astronom? – Młodzieniec wytrzeszczył zdumione oczy. – Czytałem wasze artykuły, profesorze. O przepraszam, nie przedstawiłem się… Michaił Iwanow, student archeologii. Mam tu zrobić pomiary ruin pałacu.
Uczony cisnął bagaże na ziemię. Przypadek? Pewnie tak. Zresztą przebywanie w ruinach nie było zakazane…
– No to przez parę dni będziemy sąsiadami – rzucił. – Bo ja przyjechałem wykopać tu kilka dziur. – Spojrzał z uwagą na Michaiła.
Ten nie okazał zdziwienia.
– Bardzo mi przyjemnie, zawsze we dwójkę raźniej.
Filipow niebawem rozbił namiot i się w nim urządził. Nadeszło południe. Zjedli nieco zupy, przyrządzonej przez studenta w kociołku zawieszonym nad ogniem.
– Rozglądałeś się tu po okolicy? – zapytał profesor, siorbiąc z menażki.
– Trochę, w lesie poniewiera się cała masa złomu, jakieś szyny od kolejki, wagoniki, kupy zbrylonego cementu, zardzewiałe maszyny… Czyżby interesowała was historia przemysłu?
– Poniekąd. – Astronom uśmiechnął się do swoich myśli. – Ponoć leży tu gdzieś rura w rodzaju armaty?
– Owszem, widziałem coś takiego. Jeśli sobie życzycie, możemy po obiedzie zrobić mały rekonesans.
Uczony skinął głową. Spojrzenie studenta było czyste i niewinne. Z pewnością nie był podstawiony. Filipow przymknął oczy, analizując raz jeszcze swoje działania. Wpadł do działu prohibitów, nie dostał książki, oddał przepustkę. Potem zamawiał wyłącznie ogólnie dostępne dzieła… Aby sprawdzić, czy interesuje się nadal tym tematem, KGB musiałoby przeryć wszystkie czytane przez niego tomiszcza. List do Leningradu, czy mogli go po drodze przeczytać? E, chyba nie. Kupił przewodnik i zdobył fotokopię „Cywilizacji Marsa” na tyle dyskretnie, że nie groziło mu raczej wykrycie. A zatem był czysty…
***
Węgle hrabiego Kokuszewa, z Grenlandii przywiezione, które dziś w kilku muzeach oglądać można, widziałem po raz pierwszy chyba w 1892 roku, zaraz po jego powrocie. Wcześniej w muzeum geologicznym sankt-petersburskiej akademii miałem sposobność badać meteoryty, znalezione w różnych zakątkach naszego globu. Gdy się obejrzy ich odpowiednią ilość, nie sposób się pomylić. Mają wiele cech wspólnych, nawet jeśli zaliczają się do różnych rodzajów. Te były inne. Spalone po wierzchu, wyżarzone głęboko na dwa mniej więcej palce, pokryte jeszcze resztkami szarego popiołu. Wnętrze ich, choć noszące niekiedy ślady ognia, zachowało się doskonale. Odciski gałązek i małych zwierząt (na podobieństwo owadów), na pierwszy rzut oka zdradzały ich odmienność od form ziemskich. Znajomi botanicy tylko moje obserwacje potwierdzili. Jak przypuszczam, bryły owe pochodzić muszą z jakiejś obcej, a pobliskiej planety. Sądzić należy, że z Marsa.
K.I. Ciołkowski, Rękopis niepublikowany,
bez tytułu i daty sporządzenia,
Archiwum Centralne A.N. ZSRR,
syg. w.ż.3579/345
***
Stanęli na krawędzi kotliny sprawiającej wrażenie amfiteatru. Na samym dnie widniało gęste trzcinowisko. Stok ukształtowany został sztucznie w jak gdyby strome schody. Dziurę w ziemi zarastały brzozy. Profesor w zadumie wpatrywał się w majaczące tu i ówdzie pomiędzy drzewami zardzewiałe szyny. Spoczywały na tarasach, równolegle do siebie. Dobrze nasmołowane podkłady dopiero teraz zaczęły się rozsypywać. Na prawo od nich, opierając się o kilka kolejnych stopni, leżała gruba, stalowa rura. Pod nią tkwiły, zgniecione jej ciężarem, nieduże, metalowe wózki. Lufa była pokryta grubą warstwą korozji. Z tego miejsca trudno było zauważyć szczegóły, musiała jednak mieć co najmniej trzydzieści metrów długości.
– Aż dziwne, że nie rozebrano tego dawno temu na złom – powiedział uczony.
Skarcił się w myślach. Zapytał studenta o działo, odkrył częściowo karty… Powinien sam go poszukać.
– Może i chciano, ale jak stąd wywieźć taką kupę żelastwa? – mruknął Michaił. – Tu nie ma nawet dobrej przecinki, żeby podjechać ciężarówkami. Chyba żeby oczyścić tę starą, brukowaną…
– Jakoś musieli tu to wszystko przywieźć – zauważył Filipow. – Pewnie dawniej droga prowadząca do pałacu była w dużo lepszym stanie.
Ruszyli w dół po zniszczonych, betonowych schodkach. Tory co kilka metrów przecinały stok. Wreszcie zatrzymali się na dole. Z ciemnego błocka, spomiędzy trzcin wystawały zardzewiałe fragmenty jakichś maszyn.
– Ciekawe – zainteresował się profesor. – Co też to mogło być?
– Pewnie urządzenia przesuwające dolną część lufy.
Koniec rury spoczywał w bagnie, z boku ziała spora wyrwa. Eksplozja rozdarła metal i wygięła go na boki. W górę, wzdłuż połowy długości, biegło szerokie na dwa palce pęknięcie. Co kilka metrów znajdowały się umieszczone pod ostrym kątem krótsze pierścienie z zardzewiałymi zamkami.
– Ścianki grube na przeszło trzydzieści centymetrów. – Student archeologii zajrzał ciekawie w wyrwę, a potem włożył dłoń do otworu i pomacał wnętrze. – Nawet są ślady nagwintowania.
Profesor podszedł do działa i postukał w nie kijem.
– Po cholerę te krótsze elementy? – Spojrzał na rury doczepione po bokach lufy.
Naprawdę był ciekaw. Kokuszew zamieścił w swojej książce fotografię armaty, ale nie opisał szczegółów konstrukcji.
– To było działo wielokomorowe – wyjaśnił Michaił. – Przelatujący pocisk był napędzany kolejno odpalanymi nabojami, aż uzyskiwał ogromną szybkość. W Polsce hitlerowcy podczas ostatniej wojny testowali coś podobnego. Działo o nazwie „Tausendfüssler”, czyli po ichniemu „stonoga”. Nawiasem mówiąc, egzemplarze zabezpieczone przez wojska inżynieryjne Armii Czerwonej były bez wyjątku uszkodzone. Zupełnie tak jak to…
– Nie wytrzymują ciśnienia gazów – stwierdził profesor.
– Dziwi mnie kąt, pod którym ustawiona jest ta armata – powiedział student. – Przy tej szybkości pocisku w zasadzie pewne było wyrzucenie go poza atmosferę…
– Owszem – mruknął Filipow. – Ale o to właśnie mu chodziło… – Za późno ugryzł się w język, ale chłopak jakby tego nie zauważył.
Starzeję się, pomyślał uczony. Tracę czujność…
Blizny po odmrożeniach zaswędziały, jakby przypominając, gdzie może trafić… Wdrapali się po przeciwległym stoku kotliny. Pomiędzy brzozami leżały przepróchniałe resztki nasmołowanych, drewnianych słupów. Szli przez gęste poszycie, co chwila natrafiając na kolejne, zbutwiałe kawałki.
– Chyba pierwotnie była ich tu grubo ponad setka – zdumiał się Michaił. – I po co to wszystko? Elektrownię budowali czy może centralę telefoniczną?
– Centralę na pewno nie – ostudził go profesor. – Po prostu tu w okolicy poza Kokuszewem nie mieszkał nikt, komu telefon mógłby być potrzebny do szczęścia.
Ze ściółki tu i ówdzie sterczały spatynowane resztki zakręconych w spirale, miedzianych drutów. Były też i kawałki grubszych, żelaznych.
– A może hrabia zrobił tu wielką grzałkę do ocieplania klimatu – zażartował chłopak. – Popatrzcie, sprężyny jak z kuchenki elektrycznej…
Parsknęli śmiechem. Przedzierając się przez las, dotarli wreszcie do resztek muru otaczającego od tej strony teren majątku.
– Dziesiątki słupów, kilka kilometrów drutów. Słupy ustawione w kilka okręgów… Antena radiowa, archeologu.
– Myślę, że nie można tego wykluczyć – powiedział poważnie student. – Tylko że w 1899 roku niewiele było na naszej planecie nadajników radiowych. Zdaje się, Anglicy podczas wojny burskiej używali już radia, ale wojskom towarzyszył jako konsultant Włoch Marconi.
Lęk podszedł profesorowi do gardła.
– A skąd wiesz, kiedy to było stawiane?
Michaił spojrzał mu prosto w oczy.
– Czytałem monografię na temat prac Popowa. Tam opisywano budowę anten w pobliżu Moskwy, w 1899 roku, tylko nie wiedziałem, że to było właśnie tutaj…